16 – 19 marca 2018
Za Genuą góry zbliżają się do morza i robi się już całkiem widowiskowo. Ta część wybrzeża spodoba się amatorom widoków, bardziej dzikich plaż i rybackich wiosek. Właśnie tu, na końcu skalistego cypla kryje się Portofino – włoski odpowiednik Saint-Tropez. Jednak nie będzie nam dane go zobaczyć. Oddajemy Portofino bez żalu, bo wiemy że przed nami smakowity kąsek – Cinque Terre.
Z Genui jedziemy ciągle drogą SS1 wzdłuż wybrzeża, która dostarcza pięknych widoków na klify pełne zatoczek i wiosek uczepionych skał. Roślinność jest tu bujna, są gęste lasy piniowe, gaje oliwne i oczywiście przybrzeżna grubolistna roślinność śródziemnomorska. W zatoczkach roi się od prostych rybackich łodzi. Ta część wybrzeża nazywa się Riviera di Levante. Dziś, po przejechaniu prawie całego włoskiego wybrzeża uznajemy ją za najpiękniejszą we Włoszech.
Droga SS1 zbliża się malowniczo do przylądka Portofino. Skręcamy z niej w Rapallo, uroczym kurorcie tonącym w zieleni, z piękną plażą i mariną, i kierujemy dalej w dół cypla w kierunku wzgórza Portofino. Droga się zwęża nie wróżąc nic dobrego. W końcu, tuż przed Portofino napotykamy znak zakazu wjazdu autobusów i kamperów. Tu, na rozległym parkingu, kończy się wycieczka. Dalej trzeba kombinować. Zapewne można skorzystać z jakiegoś kursującego wahadłowo busa. Nie mamy jednak czasu, a poza tym wyczytałam w internetach, że skórka nie warta wyprawki. Wiedzeni doświadczeniami z Saint-Tropez szybko rezygnujemy z celebryckiego Portofino i wracamy tą samą drogą napawając się widokami zatoki. Wracamy na naszą SS1. Dziś zatrzymujemy się w Levanto, aby stąd wyruszyć pociągiem do Cinque Terre.
Droga do Levanto okazuje się nie lada wyczynem dla naszej krowy. Aby dojechać do tej ukrytej przed światem osady rybackiej jedziemy najpierw SS1, która wspina się zakrętasami w góry przez gęsty las. Rzadko mijamy samochody. W pewnym momencie nawigacja kieruje nas na wąską drogę przez las, która może i jest asfaltowa, ale to raczej resztki asfaltu. Na dodatek zaczyna padać, a ta droga ewidentnie nie jest przygotowana na deszcz i woda płynie przez nią tworząc regularne strumienie. To by tłumaczyło częściowy brak asfaltu. Długo wspinamy się jeszcze pod górę, potem kawałek jedziemy płaskowyżem, aż w końcu zaczynamy zjeżdżać w dół, co od pewnego czasu uznajemy za tę gorszą część górskich tras. Zjeżdżanie w dół po krętych drogach jest dla silnika i hamulców ciężkiej krowy, a naszej psychiki dużym wysiłkiem. Wjeżdżamy w spalony las.Widok jest bardzo smutny. Spalona ziemia i kikuty drzew. Pożar musiał tu być niedawno, bo widzimy ślady świeżej ścinki. Jedziemy i jedziemy. Często mamy refleksje, że w środku Europy możesz wpaść w nie lada dzicz i tarapaty. I co z tego, że droga jest na mapie. Marzymy wtedy o napędzie 4×4. Dziś już wiemy, że nasz następny dom na kółkach powinien mieć taki napęd, bo za bardzo lubimy ładować się w kłopoty, a najgorsze dla nas są nudne autostrady.
Wreszcie jest. W dole widzimy Levanto schowane w małej zatoczce. Czyli ono istnieje!
Levanto stanowi dobrą bazę wypadową do zwiedzania Cinque Terre – pięciu wiosek – kukułczych gniazd – przyczepionych do skalnych klifów. Wioski jeszcze w XX wieku były praktycznie odcięte od świata. Można było do nich dotrzeć łodzią lub wąskimi ścieżkami przecinającymi klify. Zimą mieszkańcy byli zdani na siebie i zapasy, które zgromadzili latem. Morze potrafi tu być groźne, a ścieżki w czasie deszczu zamieniały się w potoki.
Dziś, gdy cały obszar parku jest chroniony i znajduje się na liście UNESCO, wioski są oblegane przez turystów. Połączono je ze światem linią kolejową, a latem można przypłynąć łodzią.
Podróżowanie poza sezonem ma więc tę zaletę, że możesz cieszyć się takimi miejscami i poczuć normalne życie. A o dziwo, mieszkańcy wiosek nie zrezygnowali ze swojego trybu życia mimo turystyki. Ciągle łowią ryby ze swoich drewnianych łódek, bo na większe nie ma miejsca i uprawiają winorośl i sady na skalnych półkach, co na pierwszy rzut oka wydaje się szaleństwem.
Na stacji kolejowej w Levanto kupuje się bilet umożliwiający poruszanie się pociągiem pomiędzy wioskami. Trzeba dobrze analizować rozkład jazdy, bo nie wszystkie pociągi zatrzymują się na każdej z pięciu stacji i przez nieuwagę można ominąć miasteczko.
Monterosso, Vernazza, Corniglia, Manarola i Rimaggiore – wszystkie wioski objechaliśmy w 4 godziny z posiłkiem i zakupami 🙂 Odległości między nimi są małe i jeśli ma się cały dzień, można je przewędrować, kosmiczne widoki gwarantowane.
Osady są naprawdę malutkie, a każda z nich jest inna. Największe i najlepiej rozwinięte jest Monterosso. Tutaj można jeszcze dojechać samochodem i znajduje się tu baza noclegowa. Pozostałe oferują ewentualnie pojedyncze pokoje do wynajęcia.
Trudno o ranking, bo każda wioska jest inna. Warto zobaczyć wszystkie. W sezonie najlepszą opcją wydaje mi się łódź, bo można podziwiać widok z morza, który na pewno zapiera dech w piersiach.
Wino produkowane w Cinque Terre można kupić tylko w wioskach i najbliższej okolicy. Produkują je wyłącznie lokalni winiarze i w małych ilościach. Siłą rzeczy ceny nie są niskie. My najpierw decydujemy się na degustację różnych i wybieramy te, które najbardziej nam smakują. Wyborne jest białe wino Vernaccio i słodkie Sciaccherta wytwarzane z winogron suszonych na drewnianych stojakach. Ze Sciaccherty wytwarza się również doskonałą grappę.
Udało się zwiedzić wioski bez deszczu. Kolejnego dnia niebo leje wiadrami, a my jesteśmy uwięzieni w kamperze. Po południu, w przerwie między chmurami udaje nam się wyskoczyć na spacer po Levanto, które jeszcze śpi snem zimowym zbierając siły na lato. W wiosce panują pustki. Turystów spotykamy tylko w sklepiku z lokalnymi produktami. Kupujemy oliwę i miody – rzeczy, które pochłaniamy litrami.
Senność i urok Levanto tak nam przypada do gustu, że postanawiamy pooddychać jeszcze jeden dzień zdrowym, wilgotnym, morskim powietrzem. Dodatkowo kemping Acqua Dolce schowany przed światem na uboczu wioski, przy szemrzącym strumieniu sprzyja odpoczynkowi. To piękne miejsce na ziemi.
Znów wyjeżdżamy z Levanto drogą przez góry, tym razem inną, ciut lepszą ale niewiele. Znów łapiemy SS1, ale nie na długo, bo po kilkunastu kilometrach zjeżdżamy w kierunku La Spezia, ponieważ chcemy objechać Zatokę Poetów. Chcemy zacząć od trudno dostępnego Portovenere, a skończyć w Lerici. Jest to urodziwa zatoka, która inspirowała artystów. W Portovenere często bywał George Byron, a Lerici na przeciwległym krańcu zatoki ukochał sobie Petrarka. O tym, że zatoka budziła ich wielki zachwyt świadczy choćby fakt, że pewnego razu pan Byron przepłynął wpław zatokę, bo zapragnął odwiedzić swojego przyjaciela Petrarkę.
Znów mamy pecha, bo w La Spezia wyznaczono objazdy z powodu lokalnego festiwalu i droga na Portovenere jest zamknięta. Nie chce nam się kluczyć po zakorkowanym mieście, więc objazd zatoki zaczynamy od La Spezia czyli w połowie. Zatrzymujemy się w Lerici. Idę na spacer wzdłuż morza do cypla, nad którym góruje zamek, a poniżej urocze kamieniczki tworzą zabudowę przypominającą arabski kazbah. Zatoka ma lekko górzyste brzegi, piaszczyste plaże i lasy. Jest pięknie, co tu dużo gadać.
Tu kończy się nasza za krótka przygoda z Ligurią. Góry Ligurii i Piemontu z ukrytymi w nich, nietkniętymi od wieków wioskami, romańskimi kościołami i wspaniałym winem zachwyciły nas na poważnie. To wyjątkowo atrakcyjny kierunek dobry przez cały rok, nie zniszczony turystyką i przemysłem, oferujący odpoczynek najwyższej jakości, wśród dzikiej przyrody i z wyborną kuchnią.
A dziś przed nami wielka konkurentka, królowa Włoch i całego Morza Śródziemnego, której, czasem odbija sodówa, a pogoda potrafi utrzeć nosa i zepsuć wino i wszystkie drogi 😉
Wciąż niezmiennie oszałamiająca.
Toskania.
K