Podkarpacie. Dolina Sanu

24 – 27 lipca 2018

 

To dziś jest dzień, ostatni dzień
zarazem pierwszy dzień reszty życia twojego

 

Polska, kraj w Europie Centralnej, tygrys Europy z bezrobociem tak niskim, że go prawie nie widać. Państwo, gdzie kawa i wino w knajpie są droższe niż we Francji. Kraj podejrzewany o bycie prakolebką Słowian (konkurencyjna hipoteza patrzy na Dniepr, ale to i tak niedaleko). Kraj w ponad 90% zamieszkany przez chrześcijan, którego nie tknęli Rzymianie ani Turcy. Kraj, który większość swojej historii był potężny i skutecznie bronił swoich ziem, a gdy na sto lat przestał istnieć, to jego naród uznał, że cierpi za miliony i nikt tak nie cierpiał. Tenże naród słynie ze smutku na twarzy, narzekania, a nade wszystko z podejrzewania obcego o złe zamiary. Ale taki wizerunek sprzedaje tylko w hurcie. W detalu okazuje się zupełnie co innego. Że to piękna i bogata kraina, gdzie mieszkają ludzie pracowici, otwarci, weseli i bardzo gościnni, którym nie jest wszystko jedno.

Polska, ojczyzna kotów.

Witamy się z krajem na Podkarpaciu. Albo tęskniliśmy, albo jest tu pięknie! Droga 892 z Medzilaborcy do Zagórza mija takie wioski, że łeb urywa. Piękna, drewniana, oryginalna zabudowa, domy tonące w kwiatach, z kolorowymi okiennicami, drewniane kościoły i cerkwie, zieleń, lasy, wzgórza. Cuda.

Nasza kresowa część podróży wygląda tak:

 

 

Na pierwszy, polski przystanek wybieramy Camping „Diabla Góra” położony nad Sanem, 15 km na północ od Sanoka, na skraju wioski Tyrawa Solna. Wybieramy miejsce magiczne i warte uwagi na weekendowy detoks od cywilizacji.

 

 

 

Diabla Góra to niewielkie wzgórze porośnięte lasem, jakich wiele w szerokiej Dolinie Sanu. U jego stóp, między Sanem a rzeczką Tyrawką znajduje się ośrodek „Diabla Góra”. Główny diabeł, pan Cezary wraz ze swoim zespołem prowadzi duży kemping, pole namiotowe i restaurację. W ofercie są też drewniane, klimatyczne domki. W małym jeziorku można się kąpać, a gdy pogoda nie dopisuje dzieciaki mają do dyspozycji place zabaw na zewnątrz lub gry i zabawki w karczmie. Ośrodek organizuje spływy kajakowe, wycieczki terenówkami (a jest gdzie poszaleć), można też wypożyczyć rowery. Jest co robić.

Dolina Sanu wita nas tajemniczą aurą i deszczem na zmianę ze słońcem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przyszedł taki deszcz, że kamper z ledwością zaparkował na trawie. Ugrzęźliśmy i ani centymetra w jedną lub w drugą stronę, nie mówiąc już o wjechaniu na najazdy poziomujące. Tyrawka zaczęła już wpływać na kemping, nieopodal wdarła się do kurnika, a kilka kilometrów w górę zerwała kładkę. Ludzie we wsi z niepokojem obserwują rzeczkę, która stała się rwącym potokiem. Parkują samochody z dala od żywiołu.

My czekamy w kamperze i w karczmie na możliwość wyjścia na dłuższą wędrówkę po okolicy.

 

 

 

 

 

 

 

Pierwszego dnia nie da się ruszyć nigdzie. Drugiego udaje nam się pójść do sklepu (jedynego w wiosce) i obejrzeć najbliższą nam Tyrawę Solną, która od razu zmiękcza nasze serca i mamy ochotę na dalsze odkrywanie tej niezwykłej okolicy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Trzeciego dnia nasza cierpliwość zostaje wynagrodzona. Po południu wreszcie wychodzi słońce, a my możemy udać się na wycieczkę. Pierwszym punktem jest drewniana cerkiew w Uluczu, która do niedawna uważana była za najstarszą drewnianą cerkiew w Polsce, ale przeprowadzone badania dodały jej 120 lat. Koś się porządnie rąbnął. Aktualnie powstanie budowli datuje się na 1658 r.

Może i nie jest najstarsza, ale położona jest spektakularnie na szczycie wzgórza Dębnik, na polanie otoczonej gęstym lasem bukowym. Do cerkwi prowadzi droga szutrowa a następnie trzeba się wspinać pod górę stromym, błotnistym zboczem. Jest tu cisza, która piszczy. Pan, który otwiera cerkiew opowiada, że przyjeżdżają tu ludzie i siedzą na polanie przed kościołem. Medytują. Słuchają przyrody. Nie dochodzą tu żadne odgłosy cywilizacji. Pod kościół podwozi nas pan Cezary, bo rowerami za duże ryzyko, że nas zmoczy, a o jakiejkolwiek komunikacji zapomnij.

Większość tych drewnianych cerkwi lub kościołów, których na kresach pełno na co dzień stoi zamknięta. Praktyką jest wywieszanie kartki z numerem telefonu do klucznika. A jeśli kartki nie ma, wystarczy zapytać przechodnia lub w sklepie. Klucznik otwiera kościółek i zawsze przyjemnie jest porozmawiać i posłuchać kresowego, śpiewnego akcentu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pan od klucza podwozi nas nieopodal, gdzie na mapie zaznaczono Winnicę Szlachecką. Wino z niej można skosztować w naszej karczmie. Jesteśmy ciekawi tego miejsca.

Gdy docieramy na miejsce, okazuje się, że winnica jest, ale wina nie ma, gdyż pan winiarz produkuje je w Sanoku. Tu nie ma piwniczki. Pan winiarz nauczył się sztuki winiarskiej we Francji na kursie. Mówi piękną, śpiewną polszczyzną. Od siedmiu lat własnoręcznie buduje miejsce degustacji wina. Z zawodu jest kamieniarzem, a na emeryturze postanowił zostać winiarzem i robić biesiady z winem i grillem. Taki pomysł.

Po posesji oprowadza nas jamniczka. Pokazuje gdzie rośnie wino, gdzie będą odbywać się biesiady, a gdzie będzie pomieszczenie do degustacji wina. Ze zbocza, na którym się znajdujemy roztacza się przepiękny widok na Dolinę Sanu i góry Słonne i już wiem, że będzie sukces. Musi być!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Żegnamy się z winiarzem i schodzimy ze wzgórza. Idziemy szutrową drogą przez łąki, las i pola. Zatrzymujemy się przy drogowskazie.

 

 

Na tyłach leśniczówki, na terenie posesji stoi hitlerowski bunkier. Ktoś kiedyś miał tu składzik różności. Dziś stoi porzucony, pozostawiony na pastwę otaczającej przyrody.

Bunkry są i to nie mało. Drugą po szlaku architektury drewnianej turystyczną atrakcja tego regionu są pozostałości fortyfikacji niemieckich oraz sowieckich tzw. Linii Mołotowa biegnącej przez dawną Galicję wzdłuż Sanu. Wiele bunkrów nie jest w żaden sposób zabezpieczona i nie należy do nich wchodzić. Szukanie ich jest świetnym pretekstem do wędrówki czy wycieczki w dzikie tereny. Podoba nam się.

 

 

 

 

Wędrujemy dalej. Gdy wracamy na drogę, nadjeżdża winiarz, zatrzymuje się i proponuje, że nas zawiezie. Dzwonił Cezary, żebym was zabrał po drodze. Dziękujemy, ale my jeszcze nie chcemy wracać, jeszcze chcemy pokręcić się po okolicy. Jamniczka szaleje z radości na nasz widok.

 

 

Winiarz pokazuje nam najkrótszą drogę na kemping (3 km) przez łąki. Nie wie, czy ta ścieżka jeszcze jest, ale kiedyś była. Dobra, próbujemy. Drogą 5 km, a łąkami krócej. Żałujemy teraz, że nie wzięliśmy rowerów, bo od momentu wyjścia z domu nie spadła kropla deszczu, a wręcz świeci słońce i zrobiło się gorąco.

Już po chwili spaceru nie żałujemy, że nie pojechaliśmy z winiarzem. Sielskość Doliny Sanu, chatynek, kapliczek przy drodze, ganiających psów i wygrzewających się w słońcu kotów wciąga nas całkowicie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W każdej wiosce stoi tu drewniana cerkiew. Po drugiej stronie rzeki jest wioska Łodzina, która ukrywa kolejne drewniane cudo. My docieramy właśnie do miejscowości Dobra Szlachecka, w której znajdujemy XVII-wieczną tzw. cerkiew bramną, która jest jedynym tego typu obiektem w Polsce. Drewniany budynek nad bramą prowadzącą na teren większej świątyni, to cerkiew, do której wchodziło się po drewnianych schodach, stromych niemal jak drabina.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Idziemy dalej. Z głównej drogi odbijamy w wąską asfaltówkę, która kończy się niedługo i zamienia w drogę szutrową. Tu zaczyna się nasz skrót przez łąki.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przechodzimy przez rzeczkę, stare, zabytkowe gospodarstwo i zaczynamy skoki przez błoto i komary. Po 10 minutach marszu napotykamy błoto nie do pokonania, i chmary komarów takie, że machanie rękami tylko je łaskocze.

Zawracamy i w tych samych podskokach wracamy do Dobrej i kierujemy się na most na Sanie. Właśnie do 5 km dodaliśmy sobie jeszcze jeden 🙂

 

 

 

Zastanawiamy się, do czego służy stalowa lina przerzucona przez rzekę biegnąca obok mostu tuż nad wodą. Wysnuwamy teorię, że ciągnąc tę linę łódź czy tratwa może przedostać się na drugą stronę. Most jest nowy, może to więc być pozostałość po lokalnym promie ręcznym.

Idziemy dalej, jesteśmy już porządnie zmęczeni, słońce powoli zachodzi. Docieramy do następnej wioski, Hłomczy, gdzie stoi kolejna cerkiew.

 

 

 

 

 

 

 

 

W Hłomczy znajduje się jedyna w Polsce przydrożna kapliczka prawosławna.

 

 

Tu odbiera nas pan Cezary. Dziś kończymy.

W karczmie w Diablej Górze żywimy się zapiekankami. Jezusieńku, jakie one są pyszne. Własnej roboty, z duszonymi pieczarkami, cebulką i zapieczonym żółtym serem na chrupiącej bagietce. Do tego wino z Winnicy Szlacheckiej i gra gitara. Kocham zapiekanki! Kocham ten kraj!

 

Nazajutrz odjeżdżamy. Żegnamy się z Diablą Górą zakupami lokalnych produktów. Każdy gość otrzymuje też podarunek – słoik domowych powideł śliwkowych. Mały, ciepły gest. Powidła dostaje się na powitanie. Zdążyliśmy już ich spróbować i opędzlować pół słoika. Są pyszne. Chcemy dokupić więcej. Dostajemy dwa kolejne w prezencie. Miło.

 

 

Zajeżdżamy jeszcze do Tyrawy Solnej pod kościół, który był oczywiście kiedyś cerkwią.

 

 

 

 

 

 

 

 

Gdyby pojechać dalej prosto przez Tyrawę i Hołuczków, po 7 km dojeżdża się do drogi krajowej 28 na Przemyśl i oszczędza dobre 40 km objazdu przez Sanok. Niestety, tak mogą zrobić tylko auta małe, gdyż wyznaczono na tej drodze ograniczenie co do szerokości pojazdu, którego nasz kamper nie spełnia. Tym sposobem nie zobaczyliśmy  kolejnych dwóch cerkwi ukrytych w tej malowniczej krainie.

Droga krajowa 28 z Sanoka do Przemyśla jest odnowioną co prawdą, ale jednak, regularną, górską serpentyną wijącą się przez Góry Słonne. Widoki niezapomniane. Warto!

Po drodze stajemy na gotowanie. To znaczy decydujemy się gotować, gdy odkrywamy ten świetny parking przed Przemyślem. Dziwne, że nikt nie zaznaczył go na Park4Night, co natychmiast czynię.

 

 

 

 

 

 

Za chwilę meldujemy się w Przemyślu. Pierwszy raz w życiu 🙂

 

c.d.n.

 

K