Przejazd przez Francję – zimno, ale smacznie

4 – 11 listopada 2017

 

Tydzień we Francji – całkiem miły, choć zimny. Wszystko powyżej Lazurowego Wybrzeża jest w listopadzie zimne, mimo, że całkiem mocno na południu. Góry, przeszkadzają góry, na wschodzie Alpy, na Zachodzie Pireneje.  Nie przeszkadza to wielu kamperowym wariatom cieszyć się najlepszym jedzeniem i winem. Na każdym przystanku mieliśmy towarzystwo, nawet gdy temperatura spadła pewnej nocy poniżej zera.

Oto trasa przejazdu przez Francję:

 

Włochy opuściliśmy późnym popołudniem, więc musieliśmy znaleźć miejsce na nocleg w Alpach, co nie było takie trudne, jeśli chodzi o parkingi dla kamperów, ale dla naszych ciał było szokiem termicznym, bo oto rtęć zjechała o 10 stopni.

Szokujące, jak góry dzielą Europę na obszary zimne i ciepłe. Brakuje nam wiedzy na ten temat, ciency jesteśmy, jak dupa węża. Podróżnicy, kurde.

Pierwszy raz byliśmy we Francji samochodem. Autostrady i drogi krajowe Francuzi mają miód malina, dużo parkingów i stacji benzynowych, ale paliwo jest dość drogie, najdroższe przy autostradzie 1,4 EUR, ale za to toalety są bezpłatne, nie trzeba brać durnego kartonika za 70 centów celem rozliczenia za nikomu niepotrzebne zakupy na stacji benzynowej.

Często wybieramy przejazd drogami lokalnymi, bo w ten sposób najlepiej poznaje się kraj. W przypadku Francji świadomie trzymaliśmy się autostrad, południe Francji jest górzyste, występowały lokalne przymrozki. Baliśmy się, że całoroczne opony nie zapewnią nam bezpieczeństwa i nasza krowa stoczy się z jakiegoś stromego podjazdu. Decyzję tą podjęliśmy po pierwszym noclegu w lodówce.

Brak słońca rekompensowało nam wyborne francuskie jedzenie. We Francji, podobnie jak w Hiszpanii, większość restauracji serwuje lunch, a potem dopiero wieczorną kolację. Pomiędzy tymi porami można coś przekąsić w barach, ale to nie będzie nic wyszukanego.

Wieczorową porą dotarliśmy na plac kamperowy w miasteczku Saint-Jean-de-Maurienne. Była sobota, ale miasteczko było jak wymarłe. Okazało się, że wszyscy siedzą w knajpach. W najbliższej nam restauracji większość gości zamawiała fondue. Tłumaczyliśmy sobie, że to tak przy sobocie, bo przecież fondue to nie jest lekka potrawa do jedzenia na kolację. Po pół godzinie studiowania menu z translatorem w ręku wybraliśmy wreszcie nasze dania. Otrzymany posiłek spowodował, że zapomnieliśmy o zimnie i deszczu i o tym, że tak trudno się z Francuzami dogadać. Jedzenie było wyborne, ktoś nas kochał tam na kuchni i to nam wystarczyło 😉

Wieczorne miasteczko w górach między sezonami – pusto i ciemno.

 

Bardzo nas rozbawiły zasady korzystania z parkingowej toalety. Leszek nie zdąży ułożyć całego pasjansa 🙂

 

 

Nazajutrz wyruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym kolejnym punktem było miasto opon – Clermont-Ferrand w Owernii.  Ta centralna część południowej Francji nosi nazwę Masywu Centralnego. Musieliśmy minąć Lyon. Prognozy nie nastrajały do zwiedzania, deszcz i niskie temperatury zmuszały nas do posuwania się jak najszybciej naprzód w kierunku lepszej pogody.

W Clermont-Ferrand było parszywie, deszcz, wilgoć i zimno. Jednak zapamiętamy to miasto. Starówka położona na wzgórzach, wąskie, brukowane uliczki pnące się ku rynkowi, renesansowe kamieniczki i dwa przepiękne kościoły: romańska Bazylika Notre Dame du Port z XII w. oraz monumentalna, gotycka katedra zbudowana z owernijskiego czarnego kamienia wulkanicznego. Owernia to bowiem kraina wulkanów. Tak, we Francji są wulkany. Można je oglądać w pobliskim Parc des Volcans. My tylko przemknęliśmy obok, co i tak podniosło nam ciśnienie krwi, ale o tym później.

Owernia wytworzyła własny romański styl budowania kościołów. Przede wszystkim wykorzystywano lokalny budulec: piaskowiec i lawę wulkaniczną. Charakteryzują się dobrze wyeksponowaną absydą, dużą ilością kolumn oddzielających nawy, i co szczególnie charakterystyczne galeriami nad nawami bocznymi. Według mnie to powoduje, że kościoły te są wyższe i strzeliste niż ich Włoscy konkurenci. Dla mnie numer jeden to jednak francuski gotyk i jego hiper-strzelistość, a po kościoły romańskie do Włoch wolę jechać 😉 Czarna katedra w Clermont robi piorunujące wrażenie. Jest ogromna, piękna, z gigantycznymi rozetami i zbudowana z czarnego kamienia wulkanicznego, co dodaje jej tajemniczości. W środku robi jeszcze większe wrażenie. Jest ogromna i bardzo wysoka. Była niedziela, ludzie właśnie gromadzili się w oczekiwaniu na mszę. Kapłan przebywał wśród nich i witał się serdecznie. A Clermont to duże miasto, ludzi tu dużo. A gdyby tak w Polsce…

W Clermont pół miasta zajmuje fabryka opon Michelin, nie przesadzam. Jedziemy i jedziemy, a tam ciągle budynki związane z fabryką. Ciekawe, że znajduje się w mieście i produkują w niej te wszystkie oponki, które jadą w świat. Nie należy się jednak tym zrażać. Starówka ma co pokazać i nie jest zapchana turystami.

 

 

Idziemy do restauracji, bo kiszki grają marsza. Zamawiam ślimaki, tutaj to normalne jedzenie. Rozmawiam z Francuzem, więc margines błędu w rozumieniu trzeba założyć. Otrzymuję jakieś sterczące muszle na lodzie. Aha.

Tym sposobem, próbuję coś, czego nie jadłam. To są ślimaki z morza. Je się je wydłubując robaczka z muszli za pomocą małego widelczyka, jest surowe jak ostrygi i macza się w sosie czosnkowym. Może być, ale wolę ślimaki na ciepło z masłem i czosnkiem w takim naczyniu z zagłębieniami.

 

 

Czasem warto się nie dogadać 😉

Z Clermont wyruszamy po zrobieniu zakupów w supermarkecie obok naszego parkingu. Wygoda.

Autostrada z Clermont w kierunku Bordeaux wiedzie wokół Parc des Volcans, a następnie przecina Parc Naturel Régional de Millevaches en Limousin, aby dalej jechać już prosto na zachód do Bordeaux. Przejazd przez parki to jednak nie słodkie pierdzenie na autostradzie. Jedziemy sobie jedziemy i nagle zdajemy sobie sprawę, że od kilkudziesięciu kilometrów droga wspina się w górę. Z 10 stopni na starcie zrobiło się 3 i temperatura dalej spada, robi się gęsta mgła. Ciężarówki wspinają się mozolnie na światłach awaryjnych. Dłuższy czas jedziemy ciągle w górę, temperatura spada do -1 stopnia i nie ma już żartów. Nasz kamper nie ma zimowych opon. Mogliśmy zabrać jakieś z Clermont… W końcu droga zaczyna opadać i znów trwa to kilkadziesiąt kilometrów, a kamper musi jechać na biegu trzecim, żeby nie przeniósł się w czasie od prędkości.

Gdy temperatura staje się znośna, jakieś 5 stopni, stajemy na krótki przystanek, aby odpocząć i coś przekąsić. Wokół nas piękne góry, nie wysokie ale malownicze. Droga wiedzie w dolinie. Francja nas zaskakuje.

Nie dojeżdżamy tego dnia do Bordeaux. Znajdujemy parking dla kamperów w mieście Périgueux, które jest stolicą regionu Dordogne (od nazwy rzeki). Jest ciągle bardzo zimno i pada deszcz, ale to podobno charakterystyczne dla tej okolicy. Podobno nie jest też bardzo turystyczna. Wieczór spędzamy w kamperze, bo pogoda się nie nadaje. Temperatura 4 stopnie. Brrr. W nocy budzi nas lodowate zimno. Skończył się gaz, trzeba zmieniać butlę, czyli wyjść na zewnątrz w piżamie, temperatura 0 stopni. No cholera jasna, to już przesada.

Rano budzi nas czyste, niebieskie niebo i wielkie, żółte, południowe słońce. Przyszedł wyż, który przyniósł pogodę, ale i zimno. Jednak ten układ bardziej nam odpowiada. Na słońcu kamper nagrzewa się natychmiast, nie trzeba zużywać gazu. Jest 5 stopni, ale jest cudownie. Idę na spacer na starówkę. Jest piękna, co za zaskoczenie! Od rana na rynku jest ruch, kilka straganów oferuje lokalne produkty, ludzie grzeją się w słońcu popijając poranną kawę, niosą bagietki i kwiaty. I ja też! Spełniam swoje francuskie marzenie.

Idę na spacer wąskimi, brukowanymi uliczkami plączącymi się wokół katedry. Stoją przy nich ciekawe kamieniczki z ozdobionymi bogato wejściami. Większość to budynki renesansowe. Są piękne w tym słońcu. Katedra przypomina bardziej meczet niż kościół. Pięć kopuł i siedemnaście wież. Ktoś chyba nie mógł skończyć, ktoś z XIX wieku, bo XII-wieczna świątynia została całkowicie przebudowana. I komu to przeszkadzało?

 

 

 

To był jeden z najpiękniejszych poranków podróży. Dla mnie, chociaż może Leszek też był zadowolony pracując w promieniach słońca w nagrzanym domku. No i dostał kwiaty i chrupiące bagietki 😉

Regiony Limousin i Dordogne to miejsce warte dalekiej podróży. Malowniczo położone w dolinach rzek Dordogne i Lot wioseczki, które nie uległy współczesności. Pyszne jedzenie, które bardzo się celebruje i oczywiście wino, które pije się na okrągło. Z drogi widzimy ruiny zamków stojące na otaczających wzgórzach. Gdyby nie zimno, zostałoby się tu dłużej, aby popróbować serów prosto od chłopa, nacieszyć się spokojem i pięknymi widokami.

Ale nic to, bo jeszcze tego samego dnia docieramy do krainy będącej naszym francuskim celem – Bordeaux. Wina stąd kojarzyły nam się z drogimi i niesmacznymi, cierpkimi wynalazkami. Chcieliśmy dowiedzieć się w czym tkwi haczyk. Okazało się to bardzo proste.

Ale o tym w następnym wpisie, Bordeaux na to zasługuje!