Bordeaux i Armagnac

7 – 11 listopada 2017

 

Na pierwszą w życiu wizytę w Bordeaux wybraliśmy trzy miejsca postoju – pierwsze to lewa strona Żyrondy (Gironde) czyli  region Medoc, drugie to miasto Bordeaux, a trzecie to obszar produkcji słodkiego, białego wina Sauternes. Pobyt w tym niezwykłym miejscu zmienił nasze pojmowanie i odbieranie wina.

 

Bordeaux jako obszar produkcji wina składa się z pięciu regionów. W każdym z tych regionów znajduje się kilka do kilkunastu apelacji, które reprezentują unikalne dla siebie wino (mówimy o ostatecznym produkcie w butelce, który pijemy). Poza tym wszyscy producenci, bez względu na swoją apelację, mogą produkować pięć rodzajów win, które nie trzymają żadnej apelacji. Są to takie najprostsze, niewyszukane wina. I te właśnie pięć win-zlewek znamy my Polacy. Bo to one są produkowane na liniach produkcyjnych, a nadzór jakościowy nad nimi nie jest restrykcyjny jak w przypadku apelacji. Okazało się, że prawdziwe wina z Bordeaux smakują inaczej.

 

 

Dlaczego w Bordeaux nie mówi się o szczepach? Bo każde dziecko wie jakie szczepy rosną w Bordeaux, a poza tym liczy się smak wina, a nie skład. Jeśli chodzi o wina czerwone hoduje się tu głównie trzy szczepy: merlot, cabernet sauvignon oraz cabernet franc. Białe wina produkuje się głównie z winogron semillon i sauvignon blanc.

Wina produkują chateau. W danej apelacji znajduje się wiele chateau, każde wino będzie więc inne. Francuzi zamawiając wino w restauracji najczęściej mówią z jakiej apelacji chcą, ale mogą też mieć swoje ulubione chateau i to wcale nie będzie dziwactwo, to coś zupełnie normalnego, mimo, iż wino bordo produkuje 8000 chateau.

Na chateau klasyfikacja win się nie kończy. Na  butelce może pojawić się napis cru. Jeśli widzimy taki napis, to znaczy, że mamy już do czynienia z grubym zwierzem. Oznacza się w ten sposób wina najwyższej jakości. Wino może mieć od pierwszego do piątego cru, z tym, że piąte jest najsłabsze, a pierwsze najlepsze. Cru przyznaje rada parów stojąca na straży jakości wina w danej apelacji. Każda apelacją ma swoją radę, żeby nie było.

Słowo chateau po francusku oznacza też zamek. Wcale to nie dziwne, bo budynki witające przybyszów w winnicy to właśnie zamki, wiele z nich pochodzi z XVII wieku, w Medoc większość z XIX w. Tradycje winiarskie w tym regionie pochodzą jeszcze z czasów rzymskich, ale rozkwit rozpoczął się właśnie w XVII wieku, wraz ze znalezieniem sposobu konserwacji wina oraz przelewania go z beczek do butelek. W tym Francuzi okazali się prekursorami, a z czasem mistrzami. W rozkwicie chateau pomógł rozkwit handlu w epoce kolonialnej. Bagniste tereny wokół Żyrondy osuszyli nikt inny jak Holendrzy, którzy w tym fachu jak wiemy są najlepsi.

Trzeba bowiem wiedzieć, że winogrona w regionie Bordeaux rosną na suchej, żwirowej, a w niektórych miejscach wręcz kamienistej glebie. Taką glebę wino lubi. Gleba ta, jest różna w różnych apelacjach, i to jej w głównej mierze wino zawdzięcza swój smak, tak twierdzą lokalni winiarze. Oprócz tego trochę słońca, trochę łagodnego wiatru i odrobinę deszczu. Te czynniki mają wpływ na smak wina w danym sezonie, nazwa szczepu nikogo nie interesuje, a informację tę na butelce umieszcza się tylko ze względów marketingowych dla cudzoziemców. Francuz z butelki czyta apelację i rocznik i na tej podstawie wie jakiego smaku wina może się spodziewać.

Wszystkiego tego dowiedzieliśmy się odwiedzając kilka wybranych na chybił-trafił chateau. Nie mieliśmy szczęścia i nie zwiedzaliśmy żadnej z winnic, ograniczyliśmy się jedynie do degustacji i wysłuchania informacji o charakterystyce wina produkowanego w danym chateau.

W regionie Medoc zajechaliśmy do dwóch chateau. Jeden produkował wino z apelacji Margaux, drugie z apelacji Haut-Medoc. Żaden nie wysyła produktów do Polski. To miło, spróbujemy czegoś nieznanego. Wina z tych dwóch chateau faktycznie były różne w smaku. Pierwsze cięższe, piwniczne, drugie weselsze, bardziej pachnące suszonymi owocami. Każde kompletnie inne od tych, które znamy. Te wina były wyborne. Decyduje też to, że pijemy je w miejscu wytworzenia, takie zawsze smakują lepiej, niż te otwarte w domu 😉

Pierwsze chateau o nazwie Haut Breton Lariguardiere posiadało w ofercie 3 rodzaje win, drugie chateau Saint Ahon zaledwie dwa. Różnorodność oferty i cen wynika z roczników. Najmłodsze wina, które oferowano pochodziły z 2014 roku. Młodszych nie było, jeszcze leżakowały. Dla porównania w hiszpańskim regionie Rioja sprzedawano wina już z 2016 roku.

Francuzi to winni aptekarze, Hiszpanie mają bardziej praktyczne podejście do wina i zauważyliśmy, że wolą młode wina. Pewnie z powodu gorąca. Co kraj to obyczaj.

Ale koniec o winie. Jak to wszystko wygląda?

Ano wygląda tak, że wjeżdżając w region Medoc na lewo i prawo jak okiem sięgnąć ciągną się winnice. Wszyscy pracują tu w winie. Wioski są malutkie, ale urocze. Na środku oczywiście stary kościół, centralny ryneczek, wokół kilka wąskich uliczek i koniec wioski. W wiosce sklep, obowiązkowo buczer, no i knajpka lub bar, bez tego ani rusz. Dla turysty to dobrze, jest gdzie pójść, ogrzać się, popróbować czegoś lokalnego.

W Medoc na nocleg stanęliśmy w wiosce Saint-Laurent-Medoc, gdzie znajduje się parking dla kamperów z serwisem. W lokalnym barze dowiedzieliśmy się, że do czerwonych win z Medoc, bo tylko takie się tu produkuje, pasują mięsne wyroby wędliniarskie i podroby. To by tłumaczyło takie zagęszczenie sklepów wędliniarskich. Faktycznie, Bordeaux nie jest dla wegetarian. To wino z mięsem wchodzi po prostu wybornie.

Między winnicami jeździ się wąskimi dróżkami na jedno auto:

 

Saint-Laurent-Medoc:

 

Chateau Saint Ahon:

 

Chateau Haut Breton Lariguardiere:

 

Po objechaniu Medoc zawitaliśmy do stolicy – Bordeaux, gdzie dwa dni odpoczywaliśmy na kempingu pod miastem. Bordeaux to duże miasto, starówka jest rozległa i tętni życiem. Wszędzie sprzedaje się i degustuje wina z całego regionu. Mnogość restauracji przyprawia o zawrót głowy. Widać, że miasto kwitło w XVIII wieku, dominują spektakularnie zdobione budynki z tego okresu. Rzeka jest szeroka, że aż wieje od niej. Ultranowoczesne centrum wina mieści muzeum i centrum degustacji. W sumie obeszliśmy i objechaliśmy miasto w jeden dzień. Jakoś nasze serca nie zabiły mocniej z jedynym wyjątkiem dla gotyckiej katedry. Zdecydowanie lepiej kręcić się po winnicach 😉

 

 

Znany z Oslo patent – trawnik na torach.

 

W Bordeaux są również tory wyłożone drewnem, piękne!

 

W katedrze znalazłam na ścianie jednej z kaplic bardzo stare freski. No i wyszło szydło z worka co oni tu kiedyś o Jezusku myśleli…

 

Z Bordeaux udajemy się na dalszy podbój winnic. Tym razem kierujemy się na południowy-wschód do regionu Sauternes, gdzie produkuje się unikalne białe, słodkie wino.

Ale zanim wyjedziemy z miasta, nie byłabym sobą, gdybym nie pojechała zobaczyć mini-osiedla zaprojektowanego przez pana Le Corbusiera w Pessac. Powstało w latach 20 i 30 XX wieku jako 70 jednostek mieszkalnych dla pracowników. Budynki są dopiero odnawiane, ale i tak osiedle wygląda ciekawie i bardzo nowocześnie. Miał łeb ten Le Corbusier.

 

 

Jedziemy dalej, zaraz za miastem znów zaczynają się winnice, miasteczka na wzgórzach, zamki. W Medoc było raczej płasko.

Jedziemy lokalną drogą wzdłuż Żyrondy. Co 100 m mijamy wjazd do jakiegoś chateau.  Wariactwo. Wybieramy Chateau Darche oferujące oczywiście tylko wino białe Sauternes. Znów przed nami trzy butelki. To wino jest przepyszne! Nawet to podstawowe, najlżejsze. Im słodsze i gęściejsze tym lepszej jest jakości. Wina tego nie dosładza się. To grzech. Tą wielką słodycz wino zawdzięcza … pleśni. Historia jest prosta, kiedyś jakiś winiarz za długo zabawił w podróżach i przetrzymał winogrona na krzakach. Po zbiorach okazało się, że grona pokrywa pleśń. Mimo to spróbował wyprodukować z nich wino. Okazało się, że produkt końcowy zaskoczył go, bo wyszło wyjątkowo słodkie i bogate w smaku wino. Czyli przypadek, wynalazkami często rządzą przypadki.

Wino jest wyborne, ale ma swoją cenę. Najtańsza butelka kosztuje około 10 EUR. Na szczęście wina tego nie pije się dużo, jest zbyt słodkie. Kupujemy 3 różne butelki tego wyjątkowego trunku.

 

 

Jedziemy do kolejnego punktu naszej trunkowej podróży przez Francję – do Armagnac – zmieniamy moc, idziemy w destylaty.

Armagnac – kraina, w której produkuje się słynne brandy znajduje się w regionie o nazwie Gaskonia. Jest to obszar zielony i pofałdowany, przez co bardzo malowniczy. Będzie rajem dla miłośników średniowiecznych zamków i warowni. Jest ich tu kilkadziesiąt. Miasteczka są malutkie, starówki średniowieczne. Mimo to region opiera się turystyce. W przewodniku czytamy, że podróż przez Armagnac nie będzie tym, co podróż przez winnice Bordeaux. Nie dajemy temu wiary. Jeszcze tego samego dnia dojeżdżamy do Condom – centrum produkcji Armagnacu. Jest już ciemno, ale idziemy z parkingu na obrzeżach miasta na starówkę. Miasteczko ewidentnie nie czeka na gości o tej porze roku. Pusto, głucho, choć oczywiście klimatycznie. Piękne, stare mury, imponująca katedra, przed nią pomnik d’Artagnana i trzech muszkieterów. Oprócz tych łobuzów z Gaskonii wywodził się też Cyrano de Bergerac. Wszyscy istnieją jedynie w książkach, ale co tam, sława dla Gaskonii jest.

Szukamy baru, który serwuje Armagnac. Nigdzie żadnej wzmianki – tu spróbujesz słynnego brandy, nic! Zaczynamy wierzyć przewodnikowi. Wchodzimy do lokalnej barówy, zamawiamy poszukiwany przez nas trunek, nie pogadamy na jego temat, bo pan nie zna angielskiego, a my francuskiego. Widzimy jedynie, że nalewa go z gigantycznej butli odwróconej do góry dnem z dozownikiem. Hmm.

Trunek na szczęście jest całkiem całkiem. Delektujemy się w rytm jakiegoś umpa umpa i uciekamy czym prędzej. Wcześniej udaje nam się dogadać łamaną angielszczyzną z drugim barmanem, który nie zna destylarni w pobliżu, a to co piliśmy pochodzi z winnicy 60 km stąd, ale poleca iść do informacji turystycznej lub do sklepu dwie przecznice dalej sprzedającego lokalne produkty. Nie mamy szczęścia bo jutro jest święto 11 listopada i informacja jest nieczynna. Na szczęście na drzwiach sklepu znajdujemy informację PO ANGIELSKU!, że jutro, w święto, sklep jest otwarty do 12:30. Yess! Przyjdziemy tu jutro rano i nakupimy Armagnacu.

Tymczasem wracamy w ten deszczowy wieczór na nasz parking, o 20:30 wszystko w miasteczku jest już głuche i ciemne. Po drodze trafiamy na Muzeum Armagnacu. A jednak!

Niestety, czynne tylko od czerwca do września 🙁

 

 

Nazajutrz realizujemy plan. Jest ładny poranek, nie pada. Udajemy się do sklepu. O dziwo zastajemy tam kilka osób. To pewnie nasi sąsiedzi z parkingu. Oprócz nas było na nim kilka kamperów. Możliwe, że w miasteczku zostaliśmy tylko my i ci inni z kamperów. Reszta wymarła, po poza ludźmi w sklepie spotykamy na uliczkach Condom dwie kobiety, które pomagają nam odnaleźć piekarnię czynną dziś.

W sklepie jest spory wybór poszukiwanych przez nas destylatów, niestety bez możliwości degustacji. Długo podejmujemy decyzję, bo wybór jest spory, a my nie znamy zasad klasyfikacji, więc na bieżąco pozyskujemy stosowną wiedzę z internetu. Chcieliśmy dowiedzieć się czegoś w lokalnej destylarni, ale jakoś nie stoją otworem czekając na gości. Wiemy tylko, że Armagnac tym różni cię od Cognac, że ten pierwszy destyluje się raz, a ten drugi dwa razy. Na tym nasza wiedza się kończy.

 

 

Rozczarowani opuszczamy senne Condom – centrum produkcji Armagnacu. Kierujemy się na południe, w kierunku Pirenejów chcąc znaleźć nocleg gdzieś po drodze, ale jeszcze w Gaskonii. Ciągle rozglądamy się za destylarnią, która przyjmuje gości. Nic. Mijamy strzałki kierujące na winnice, ale teren jest pagórkowaty, a podjazdy do nich szutrowe i wąskie, więc krowa nie podjedzie. Destylarnie nie reklamują się przy drodze, sprawdza się informacja z przewodnika. Producenci brandy chcą mieć spokój. Pewnie w sezonie ruch jest większy, o tej porze nikt nas nie oczekuje. Wjeżdżamy obejrzeć jedno ze średniowiecznych miasteczek na wzgórzach. Nazywa się Laverdens. Znów pada i jest zimno, i jeszcze na dodatek spóźniamy się kilka minut na zwiedzanie kościoła. Ktoś zamyka nam bramę przed nosem. Francuzi też kultywują sjestę. Jesteśmy już wystarczająco wk…eni. Miasteczko jest oczywiście urocze, mury stare, ale siąpi okropny deszcz i wszystko jest pozamykane. Francuska prowincja poza sezonem … Prawie jak w rodzinnym kraju 😉

 

Maryja w sabotach? Ciekawe…

 

Jedziemy do stolicy Gaskonii – Auch. Ciągle pada, ale jak przystało na duże miasto, znajdujemy w nim życie. Starówka Auch nas wciąga. Krążymy uliczkami z mnóstwem sklepów z lokalnymi produktami, Armagnac-iem, kawiarniami i cukierniami. Wchodzimy do lokalnego baru, gdzie barman stara się rozmawiać z nami po angielsku, jemy pyszne ciastko i już jest lepiej. Na bazarku kupujemy sery. Ponieważ jest jeszcze w miarę wcześnie, jedziemy dalej, bo musimy uciekać z tej okropnej pogody. Rezygnujemy z odwiedzenia Pau, bo nie ma tam parkingu z prądem, a my już na jednej butli jedziemy. Parking z prądem jest w Tarbes i tam jedziemy. Niestety Tarbes nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Cóż, trudno, jest jak jest.

Z gazem w Europie jest źle. Każdy kraj ma inny system butli, a jednocześnie przepisy UE zakazują nabijania butli. W Norwegii ten przepis nie obowiązuje, więc nabijaliśmy nasze butle, co jest super wygodne dla kamperów.

Jedna z naszych butli (mamy dwie duże) skończyła się kilka dni temu. Grzaliśmy gazem. Butla zeszła w niecałe dwa tygodnie. Musimy oszczędzać drugą butlę, dlatego szukamy parkingów z prądem. Gdy mamy prąd grzejemy naszą Anną czyli farelką. Anna to nie byle jaka farelka, jest ładna i nowoczesna i ma zabezpieczenie przed przegrzaniem i wywróceniem się. Wyłącza się automatycznie jak coś jest nie tak. W każdym razie oszczędzamy butlę polską. W Hiszpanii musimy kupić butle hiszpańską. Przed wyjazdem nabyliśmy w Polsce komplet przejściówek z innych systemów europejskich na nasz – czyli niemiecki. Bogu dzięki mamy taki sam jak największa populacja kamperowców na świecie. Co i tak nie zmniejszyło naszych kłopotów ze znalezieniem butli. Ale o tym innym razem.

Wracając do Auch:

Tak, to jest szalet miejski, tak, wygląda i pachnie jak nasze z czasów komuny. M a s a k r a. Ale ważne że kwiatki są 😉

W Tarbes tylko nocujemy, parking jest dość daleko od starówki, a my mamy już dość deszczu i zimna. Czasem trzeba nie robić nic. Planujemy też naszą drogę do Hiszpanii. Rezygnujemy z wcześniejszych planów jazdy do Saragossy przez Pireneje. Boimy się załamania pogody w górach. I tutaj dochodzimy to miejsca, w którym okazuje się, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Bo oto wybieramy drogę w kierunku wybrzeża Zatoki Biskajskiej, przez Bajonnę, którą niestety mijamy (innym razem) prosto do San Sebastian, hiszpańskiego kurortu w Kraju Basków, którego ominięcie byłoby największym błędem tej podróży. Zimno i deszcz właśnie po to były.

 

Buenos dias Espana!!