Porto – wytrawne miasto ze słodkim winem i łyżką dziegciu

8 – 10 grudnia 2017

 

Dwa dni w Porto to śmiech na sali. To miasto zasługuje na kilka dni więcej. Mroczna piękność pozostaje w cieniu swojej południowej siostry Lizbony skąpanej w bieli i słońcu. Rozpoczęcie objazdu Portugalii od północy to dobry pomysł. Zwiększa to szanse docenienia północnej części kraju podzielonego, jak Włochy, na dwie połówki.

W Porto starego nie trzeba szukać. Ciemna patyna pokrywa wszystkie niemalże budynki w centrum, zarówno te sprzed kilku wieków, jak i nowsze. Kościoły pokryte przykurzonymi płytkami w niebieskie wzory kryją wnętrza nie z tej ziemi. Nic dziwnego, że całą zabudowę starego miasta wpisano ponad 20 lat temu na listę UNESCO. Warto się zgubić w Porto, poszwędać. Każdy odkryje coś dla siebie. To nie jest miasto, które chce się turyście przypodobać, jak prawdziwe miss świata: Lizbona czy Barcelona. Trzeba spojrzeć przez pryzmat wielkiej i okrutnej historii, której była świadkiem, poddać się nieidelnym kształtom, częstej szarzyźnie, wejść w puls miasta, które pośród zabytków żyje normalnym życiem, robi zakupy, pije kawę.

 

 

W mieście nie ma miejsc do parkowania dla kamperów. Kto był, wie o co chodzi. Porto jest ciasne i poplątane. Ogromne centrum, wszędzie stare, zabytkowe budynki pomiędzy którymi jakoś muszą biec ulice. Stajemy na kempingu w granicach aglomeracji, ale daleko od centrum. Jest ogromny plus – ocean. Porto leży w szerokim ujściu rzeki Duoro. Kemping znajduje się na południe od ujścia w Canidelo i tak też się nazywa. W sąsiedztwie ośrodka są knajpki na plaży. Fajne miejsce.

Pogoda nie jest łaskawa. Jest chłodno, deszczowo i wieje. Za to ocean wygląda pięknie. Szaleje, fale rozpryskują się o przybrzeżne skały.

 

 

Na recepcji kempingu dostajemy godziny odjazdów autobusu. Idziemy na przystanek, aby jechać na pierwszy spacer do centrum. Czekamy na autobus. Czekamy. Czekamy. Zbierają się ludzie. Godzina odjazdu mija, mija kolejne 15 minut i nic. Mija kolejne 15 i dalej nic. Zrobiło się zimno i już leje. Powoli mamy dość. Pytamy ludzi kiedy przyjedzie autobus, a oni patrzą na nas i nie wiedzą co powiedzieć. W końcu jakiś chłopak mówi: „będzie za jakieś pięć minut”. WTF??? Po otrzymaniu takiej odpowiedzi kierujemy się do najbliższej restauracji przy plaży. Rezygnujemy. Przez okno restauracji widzimy, że autobus przyjeżdża po  15 minutach, nie po pięciu, zgodnie z przeczuciami. W tym czasie miały być już dwa kolejne autobusy. To jest pierwszy raz w tej podróży, kiedy naprawdę jesteśmy wkurzeni.

Znajomy Portugalczyk poleca nam aplikację Moovit do transportu publicznego na południu Europy, bo ta opcja w googlemaps w ogóle nie działa. Instalujemy. Następnego dnia uzbrojeni we wszelkie pomoce idziemy na przystanek. Ale autobus ma gdzieś nasze utensylia, nie ma go na czas. Tym razem sterczymy i się nie dajemy, bo jesteśmy cieplej ubrani :). Przyjeżdża po pół godzinie. Wysiadamy w Porto i pierwsze kroki kierujemy do informacji turystycznej, aby dowiedzieć się o co chodzi z komunikacją w tym mieście. Miły pan rozkłada ręce. Autobusy nie mają oficjalnego rozkładu, a jedyna aplikacja, która działa to Moovit. OK czyli nic nie działa. MASAKRA! Czy to jest takie trudne jeździć według jakiegoś rozkładu??? Jak ci ludzie żyją? Czemu się nie wkurzą? Po trzech tygodniach w Portugalii może się dowiemy, ale aktualnie mamy potężny nerw. Polska to jednak bliżej Niemiec jest.

Wnętrze autobusu przenosi nas nostalgicznie w piękne czasy komuny.

 

Zamotka była też przy wjeździe na autostradę. Okazało się bowiem, że nie ma jednego systemu pobierania opłat. Czasem są bramki, a czasem nie, ale autostrada jest płatna. Nie ma winiet. Jest to system opłat na punktach obsługi pasażerów. Są tam takie małe urządzenia, w których sam dokonujesz opłaty. Można płacić tylko kartą, ale żadna z naszych nie zostaje przyjęta. Znów z pomocą przychodzi znajomy Portugalczyk, nasz druh Joao. Najlepiej zarejestrować konto w internecie i zasilić je. Na autostradzie specjalne kamerki skanują rejestrację i opłata pobiera się z konta automatycznie. Uff.

A więc początki mamy trudne. Póki co nie kochamy jeszcze Portugalii….

Jesteśmy wreszcie w Porto. Znów nad miastem wiszą ciężkie, deszczowe chmury. Idziemy na kawę i ciastko. Płacimy i wydaje nam się, że nastąpiła pomyłka, bo rachunek za dwie kawy i ciastko wynosi 1,5 Eur. Sprawdzamy, ale zgadza się, na rachunku są trzy pozycje. OK, autobusy wam nie jeżdżą, ale nie jest tu tak znowu źle 😉

Co chwila mijamy cukiernię. Portugalczycy to miłośnicy wypieków i słodkości. Teraz już rozumiem miłość mojej bratowej, Brazylijki, do cukru. Ojcowie założyciele przywieźli tę słabość.

 

 

Podobna sytuacja jest z bacalao – dorszem. To również podstawowa ryba Brazylii – Mariana często o niej mówi. W pierwszym lepszym sklepie niedaleko kempingu dorsza czuć już od wejścia. Solone i wysuszone ryby leżą w ogromnych stosach i pięknie pachną 😉

 

 

Smak takiego dorsza jest inny niż naszego, krajowego. Inna jest konsystencja mięsa i jego smak. Jest bardziej zbity, intensywniejszy w smaku i … słony.  Moczy się go najpierw w wodzie, a potem dopiero przygotowuje. Popularna jest zapiekanka z dorsza w pierzynce z beszamelu.

Zwiedzajmy wreszcie starówkę.

Jest już wieczór, nie mamy dziś zbyt wiele czasu. Wypada zacząć od katedry, która majestatycznie góruje nad miastem. Budowla jest niesamowita, a przed nią stoi średniowieczny pręgierz – częsty widok w Portugalii. Piękny szacunek do niechlubnej historii.

 

 

 

Piękny romańsko – gotycki kościół. Kocham takie. Oczywiście został przyozdobiony złotymi świecidełkami jak większość portugalskich kościołów. Musiało być na bogato. Tak było. Ale mimo to potęga starych, kamiennych, surowych murów wygrywa.

Z katedry udajemy się w wąskie, schodzące w dół do rzeki uliczki starej, rybackiej dzielnicy Ribeira. To najstarsza część starówki, która od średniowiecza była centrum wymiany handlowej a dziś lekko mroczną dzielnicą z restauracjami i normalnymi mieszkaniami z suszącym się praniem. Można się zgubić w mnóstwie ślepych zaułków i schodów.

 

Nad brukowanymi zboczami Ribeiry góruje most . Most niezwykły w każdym calu. Zaprojektowany przez Gustave Eiffla Ponte Luis dla mnie jest arcydziełem architektury. Jest bardzo wysoki, dwupiętrowy, a na wyższym poziomie jeździ Metro!

Przejście górnym poziomem jest dla ludzi bez lęku wysokości. Zawroty głowy murowane. Ekstra! Leszek się boi 🙂

 

 

Most łączy Porto z miastem po drugiej stronie rzeki. Bo to już inne miasto – Vila Nova de Gaia, choć w ogóle tego nie czuć. W tym mieście znajduje się cel naszej dzisiejszej wycieczki – piwniczki porto. Idziemy na degustację!

Składy win porto znajdują się po przeciwległej do Ribeiry stronie Douro. To tu przypływają łodzie z winem wytworzonym w górnym jej biegu. Swoją popularność porto zawdzięcza Anglikom. Wiele z firm składujących wino w Porto ma angielsko brzmiące nazwy. Anglicy weszli w handel tym winem już pod koniec XVII wieku. Wychłodzeni swoim klimatem lubią mocne, słodkie trunki. Poza tym wzmocnione spirytusem wino dobrze przechowuje się na statkach. Porto ma kilka gatunków od wytrawnych po słodkie. Jednak to słodkie porto jest tym najważniejszym i cenionym. Wypróbowaliśmy wszystkie i potwierdzamy. Wytrawne są ohydne 🙂

 

 

Do prostego wina zajadamy prosty posiłek. Wszystko pasuje wybornie.

 

 

Od porto do Traktatu Windsorskiego jest już blisko. No bo skąd taka popularność wina z dalekiej Portugalii zamiast z sąsiedniej Francji wśród angielskich marynarzy?

Otóż Portugalia otwarta całkowicie na ataki z morza miała wielu wrogów, a sama nie była przecież dużym państwem. Musiała z kimś współpracować, żeby przetrwać. Wybrała Anglików, którzy tak samo jak Portugalczycy nie lubili Francuzów. Unia od XIV wieku przetrwała do końca II Wojny Światowej, aby ostatecznie zamienić w się w NATO. Współpraca zawieszona została tylko na chwilę na przełomie XVI i XVII wieku, gdy Portugalia była pod wpływem Hiszpanii, i jest to zdaje się rekord najdłużej trwającego traktatu w Europie.

Powyższe może też być wytłumaczeniem dla faktu, iż Portugalczycy chętnie i często mówią po angielsku, a z równą tej chęci niechęcią nie mówią po hiszpańsku. Nie wiemy, jak z francuskim, bo nie umiemy sprawdzić 🙂

Z Ribeiry wracamy na kemping. Udajemy się w tym celu na przystanek końcowy autobusów, gdzie dowiadujemy się od ludzi, że mamy jeszcze pół godziny. Tym razem postępujemy jak prawdziwi ludzie południa. Szybko znajdujemy knajpkę w pobliżu i zamawiamy wino. Życie wynagradza nam tę mądrą decyzję. Wino jest wyborne, a do niego mamy świetny, akustyczny koncert.

 

 

Nazajutrz jest sobota i wreszcie piękne słońce! Yeah! Szybko lecimy po zakupy i przy okazji próbujemy pierwszą babeczkę „pasteis de nata”. Jest pycha! Jeśli tak smakuje babeczka z budyniwo-jajecznym środkiem w supermarkecie, to jak będzie smakować w prawdziwej cukierni? Jesteśmy w babeczkowym raju!! Kto nie próbował tej babeczki będąc w Portugalii, ma natychmiast kupić bilet na samolot!

 

 

Wyszło słońce i od razu wszystko lepiej działa. Autobus przyjeżdża zgodnie z rozkładem z kempingu. Szok!

Dziś pierwsze kroki kierujemy na dworzec kolejowy (dzięki Agnieszko Konik za polecenie; przewodnik milczy na jego temat). Okolice dworca są oczywiście lekko offowe, ale super – ciekawe, a sam budynek dworca przyprawia o kafelkowy zawrót głowy.

 

 

Znów pada. Cóż. Zima.

Udajemy się w kierunku Majestic Cafe, kultowej kawiarni z brawurową, secesyjną elewacją i takowym wnętrzem.

Po drodze mijamy kościół św. Ildefonsa z XVII wieku, w którym najważniejsza jest jego fasada z niebieskich płytek.

 

 

 

Wynajduję też ciekawostki modernizmu. Miłośnicy tego typu budynków nie będą zawiedzeni. W Porto jest ich sporo.

 

 

Niestety, wraz z innymi pokryte są ciemną warstwą brudu. Tego typu architektura warstwy brudu jednak nie lubi. Od razu myślę o spektakularnie pięknych, białych hotelach na Ocean Drive w Miami. Takie podobne, a jakże inne przez zaniedbanie. Szkoda.

Docieramy do Majestic Cafe. Tłumek czeka w deszczu na stolik. Porto pod znakiem rezygnacji. Nie chce nam się czekać na deszczu. Piękna jest faktycznie ta kawiarnia. Tylko cały efekt psują parasole 🙁

 

 

Następnym punktem na naszej mapie jest mercato. Raczej nie pomijamy takich gratek. W miastach południowej Europy mercato jest zawsze. Miejskie targowisko. W Porto jest wyjątkowo duży i spektakularny. Stragany dla turystów mieszają się z takimi dla mieszkańców miasta – z rybami, warzywami, serami, mięsem. Jest moc!

 

 

To są wyroby z korka. Portugalia to kraj korka. Jest pierwsza na świecie. Tego typu stoiska są wszędzie, w całej Portugalii. Z korka robi się ogromną ilość rzeczy: portfele, torebki, przybory domowe, czapki, a nawet buty i kartki pocztowe.

 

Można też kupić piękne pamiątki z Portugalii…

 

 

Na bazarku kupujemy zieleninę i … porto. Bo co więcej potrzeba 😉

Po obiedzie w postaci dorsza na wszelkie sposoby kontynuujemy nasz spacer wśród chmur, które są coraz niżej. Teraz kierujemy się do kolejnego kultowego miejsca w Porto jakim jest … księgarnia. Warto wiedzieć, że Portugalia to kraj o najwyższym wskaźniku czytelnictwa w Europie. To może dlatego autobusy się spóźniają? Kierowcy czytają książki i przegapiają wyjazd 🙂

Po drodze dużo pięknych miejsc. Zachodzimy do Igreja dos Clerigos (Kościół Kleryków). Niech nikogo nie zwiedzie posępna elewacja kościoła, która ukrywa prawdziwą twarz wnętrza.

 

Wnętrze ma kształt elipsy z piękną kopułą. Przypomina bardziej salę opery niż kościół.

 

 

Znajdujemy słynną księgarnię. Livraria Lello. Piękna witryna, wejście i wnętrze. Secesja, gięte drewno, bogate zdobienia. Niestety, Porto miastem rezygnacji. Przed wejściem stoi kolejka, ruch jest regulowany. Fotka i idziemy dalej.

 

 

Plac, przy którym znajduje się księgarnia to w ogóle miejsce warte zatrzymania. Piękny, duży plac z palmami, pełen światła. Jeżdżą po nim charakterystyczne, stare tramwaje (znane wszystkim ze zdjęć z Lizbony). Pełno na nim młodych ludzi. Znajdują się tu budynki uniwersytetu. Plac nosi nazwę, haha, Praca de Lisboa 🙂

 

 

Przy placu tym stoi kolejny ciekawy kościół. Ogromny budynek wydaje się jakiś nieregularny. Bo to dwa kościoły! Oddzielone kamienicą o szerokości drzwi. Tylko dom Kereta w Warszawie może mu się równać. Skąd taki pomysł? Otóż w czasach niekontrolowanego rozkwitu kolonialnej Portugalii pod sztandarami religii, kościoły budowano jeden przy drugim. Aby powstrzymać rozwój tej chorej sytuacji i zabudowę miasta przez kościoły, wprowadzono przepis, że świątynie nie mogą mieć wspólnych ścian. To jest efekt – Igreja do Carmo.

 

 

Wracamy w kierunku rzeki i Ribeiry. Najlepsze zostawiliśmy sobie na koniec. Kościół św. Franciszka w Porto, jest odpowiedzią na to, gdzie się podziały bogactwa zagrabione przez Portugalczyków w koloniach, tu akurat, z Brazylii.

Złoto. Wnętrze tego z pozoru skromnego kościółka wypełnia kilka ton złota!!!! Średniowieczne, praktycznie całkowicie drewniane wnętrze pokryto w epoce Baroku złotem. Złoto zostało przywiezione z Brazylii. Nie uskrobaliśmy nic, ciągle ktoś za nami łaził. Ale bez żartów. To jest kościół, jakiego nigdy jeszcze nie widziałam. Wnętrze oczywiście przytłacza bogactwem i przyprawia o zawrót głowy. Wchodzisz, otwierasz gębę i tak stoisz z wybałuszonymi oczami.

Ale uwaga! Żeby nie było zmyły. Tam są dwa kościoły i katakumby. Złota kaplica ma gotycką fasadę z rozetą i przylega bokiem do większego kościoła, który też jest piękny, ale sorry, to kaplica jest tu boginią. W katakumbach spoczywają członkowie najznamienitszych rodzin, które przyczyniły się do tego, że to co stoi powyżej możemy dziś oglądać z rozwartym otworem gębowym.

 

 

Pełni refleksji na temat kolonializmu spacerujemy jeszcze trochę starymi uliczkami Ribeiry i wracamy AUTOBUSEM do domu.

 

 

 

To był długi dzień.

 

 

Jak ja kocham poniedziałki! Nazajutrz udaję się do super miejsca. Casa de Serralves znajduje się na obrzeżach miasta. Centrum Sztuki Współczesnej obejmuje muzeum, park i willę. Wszystkie warte uwagi jako architektura, a zbiory sztuki są ich idealnym dopełnieniem. Na początku była willa w parku. Od początku swojego istnienia pod koniec XIX wieku stanowiła letnią rezydencję rodziny Cabral – przemysłowców, którzy otrzymali tytuł szlachecki. Obecna willa została zbudowana przed wojną, ale przebudowywano ją przez kolejne 20 lat. Dlatego nosi cechy różnych nurtów ery modernizmu. Dominuje eleganckie, proste art-deco. Willa zrobiła na mnie ogromne wrażenie, mimo braku mebli w środku. Aktualnie jest wykorzystywana przez Fundację Serralves jako przestrzeń galeryjna. Spostrzegawcze oko wychwyci jednak oryginalne detale, jak klamki, lustra, drzwi, podłogi. Budynek zaprojektował ojciec portugalskiego modernizmu Marques da Silva, od którego potem nauczył się fachu znany nam już Alfredo Viana de Lima, ten od zamkniętego na cztery spusty Casa das Marinhas.

 

 

 

Willa znajduje się w parku, który jest idealnym tłem dla ważnych współczesnych rzeźb, które rozpoznaję z innych miejsc, jak na przykład gigantyczna łopatka. Tu jest czerwona, a w Kruller-Muller Museum w Holandii niebieska 🙂

 

 

Znajduję też pawilon Dana Grhama. Uwielbiam je.

 

 

Są też inne świetne projekty, jak te ukryte lustra…

 

 

Albo grzyby na różowych nóżkach. I nie trzeba nic palić 😉

 

 

Fundacja Serralves to najprężniejsza instytucja zajmująca się sztuką współczesną w Portugalii. Dlatego wizyta w parku to jest konieczność po prostu!

Początkowo opiekowała się willą, ale obiekt przestał wystarczać powiększającej się działalności fundacji. Powstał więc niezwykły budynek muzeum, którego nie ma. Geniusz architektury tu był. Budynek absolutnie nie stanowi konkurencji dla modernistycznej willi, ale po wejściu do środka docenia się jego ideał. Mimo ogromnej oferty spacer po salach nie męczy, ciekawość cię zżera, co jest dalej. Jest dość nieregularny, ale nie da się zgubić. Za tym niesamowitym budynkiem stoi facet o nazwisku Alvaro Siza Vieira – laureat Nagrody Pritzkera z 1992. Muzeum zostało oddane do użytku w 1999 roku.

 

 

Jest to jedyne zdjęcie budynku możliwe do zrobienia. Jest tak ukryty w pagórkach, że widać go tylko od jednej strony. Mega.

Zbiory wciągnęły mnie na długo. Były szlagiery i były ciekawe nowości.

Ze szlagierów to oczywiście duchy z filcu, które prześladują po muzeach.

 

 

Jedna praca zachwyciła mnie. To oświetlone zielonym światłem tafle szkła o tak spękanej strukturze, że na podłodze rzucały refleksy jak rośliny. Po wkroczeniu w tę przestrzeń nagle poczułam się jak w lesie. Autorem jest Barcelończyk – Daniel Steegmann Mangrane.

 

 

Znalazłam piękny obraz …

 

 

Ale muszę już iść, bo jedziemy do Coimbry, a w ogóle to zapowiadają na noc orkan. Trzeba się gdzieś ukryć.

A w Coimbrze urodził się dyktator…