Wzdłuż Costa Tropical i Costa de Almeria czyli za górami, za szklarniami…

25 – 29 stycznia 2018

 

Z Granady spadamy równo na południe. Autostrada A-44 dojeżdża do Motril na wybrzeżu Costa Tropical. Zabawimy tu kilka długich dni uwięzieni przez silne wiatry. Wywieje mi crocsa i już go nie znajdę 😉

Przejazd autostradą Granada – Motril to atrakcja sama w sobie. Droga odważnie przecina góry wijąc się jak zaskroniec, to opadając, to wznosząc się po wymagającym terenie. Mijamy majestatyczne Sierra Nevada, które chronią wybrzeże od zimna, ulewnych deszczy i śniegu. Widoki z tej drogi zapadają w pamięć, mimo, że to najzwyklejsza autostrada. Wiatr porządnie daje się we znaki. Wąskie rynny między wysokimi skałami powodują, że wiatr dostaje kopa. Krowa z trudem trzyma się drogi. Boże, dojedźmy już nad to morze.

Zjazd z autostrady w kierunku wybrzeża to kolejne mocne wrażenia. Trzeba zjechać z wysokości kilkuset metrów na poziom morza. Widoki oczywiście piękne.

Naszym celem była Nerja czyli wschodni kraniec wybrzeża Costa del Sol uchodzący za najpiękniejszy jego fragment, bo leżący u stóp malowniczych Gór Sierras de Tejada. Była celem, ale się zbyła. Plany pokrzyżowała pogoda i Czarny kot – demon. Czarny po chwili spokoju po otrzymaniu własnej budy i kuwety, znów stał się nerwowy. Zima w Hiszpanii zupełnie nie przypadła mu do gustu. Częste zmiany ciśnienia i wiatry doprowadziły tego kota do ruiny. Codzienne pranie zasikanych nakryć, kołder czy czego tam jeszcze stało się już nie do zniesienia. W Motril znaleźliśmy weterynarza i pierwsze kroki skierowaliśmy w na parking w pobliżu gabinetu, na którego otwarcie po sjeście trzeba było z dwie godziny czekać. W tym czasie cwany kamperowiec gotuje sobie obiad bo przecież wszystko ma pod ręką 😉

Bogu dzięki u weterynarza mówią po angielsku. Nasza znajomość hiszpańskiego jest bardzo dobra, gdy zamawiamy żarcie, ale kończy się, gdy trzeba opowiadać, co dolega kotu. Kot zostaje prześwietlony, zbadany i werdykt brzmi: urinary stress. Wszystko zdrowe, kot sika, bo ma stres. Kot dostaje psychotropy i coś na rozluźnienie pęcherza.

Rezygnujemy z cofania się do Nerjy. Prognozy są fatalne. Ma być bardzo silny wiatr (preludium mieliśmy po drodze z Granady) i zimno. Nie ma co się nastawiać na żadne eksplorowanie dzikiego wybrzeża, bo będziemy pewnie siedzieć w kamperze i trzymać dach. Poza tym weterynarz radzi, abyśmy posiedzieli w pobliżu kilka dni na wypadek konieczności ponownej wizyty u niego. Wybieramy kemping 15 kilometrów na wschód od Motril. Jest też kemping w Motril, ale ta mieścina jest okropna. Porywisty wiatr rozwiał chyba wszystkie śmieci ze śmietników, które teraz przemieszczają się swobodnie po płaskiej jak naleśnik i suchej ziemi wokół Motril.

Motril to główne miasto krótkiego wybrzeża Costa Tropical. Zaczyna się zaraz za Nerją, a kończy w miasteczku La Rabita. Ta nazwa wybrzeża to jakiś żart, bo to, co widzimy absolutnie nie jest tropical. Wszystko przez szklarnie. Zjeżdżając z góry wyglądają jak jakieś złudzenie optyczne. Ni to woda, ni śnieg. Ogromne połacie białej tkaniny spowijają góry od strony morza jak gruba warstwa pajęczej sieci. Widok jest przerażający. Ciężko w to uwierzyć.

 

 

 

 

 

Z jadącego auta udaje mi się też zrobić zdjęcie tego, co się dzieje wokół szklarni. Syf niewyobrażalny. Walające się śmieci, rozwalające się budy, jakieś beczki, palety, tony zdartej folii. Możliwe, i w to chcę wierzyć, że to zniszczenia tej zimy, która uchodzi za wyjątkowo trudną na południu. Bardzo silne wiatry, sztormy na morzu, ulewy. Może zostanie to uprzątnięte. W każdym razie teraz, wygląda bardzo źle. Wpadamy w jakieś zimowe przygnębienie.

 

 

Zatrzymujemy się na kempingu Don Cactus. Sam kemping jest naprawdę spoko, oprócz tego, że ze wszystkich stron, oprócz morza rzecz jasna, otaczają go powiewające na wietrze szklarnie. Widok słabiuteńki.

Kemping zaś żyje swoim życiem. Zamieszkują go zimujący emeryci. Nie wiem jaki sens siedzieć całą zimę wśród szklarni, ale ok,widocznie tak im się podoba. Kemping ma całkiem fajną knajpę, w której codziennie wieczorem spotyka się towarzystwo na karty i browara, ma też ładną plażę. Miałby znaczy się, gdyby była czysta. Aktualnie, i mam nadzieję, że to przejściowy efekt pogody, walają się po niej śmieci ze szklarni i z morza. Emeryci mają tu pełną obsługę, nawet co środę przyjeżdża fryzjer i kosmetyczka. Zapisy w recepcji.

 

 

Ci zimujący emeryci to naprawdę ważna gałąź gospodarki wybrzeża. Druga to szklarnie, zdecydowanie. Bo jak się później okaże, ciągnąć się będą aż po Barcelonę. 1000 km zrujnowanego wybrzeża. Jak nie hotele, to szklarnie. Ładne fragmenty wybrzeża już tylko będziemy wyłapywać. Zasada jest prosta, szukaj na mapie zielonego. To są z reguły chronione obszary przyrodnicze. Są tam piękne widoki, dobre drogi i ostała się dzika dzika przyroda.

Z kempingu wyjeżdżamy tylko raz, a i tak z trudem pedałujemy. Wiatr jest okropny. Zachód słońca jednak jak zawsze piękny.

 

 

 

 

 

 

 

 

Leszek korzysta z przerwy w podróży i zainspirowany ogłoszeniem na recepcji sam też udaje się do fryzjera obciąć bujne loki na rzecz hiszpańskiego pejsa.

 

 

 

Czarny na psychotropie odpływa. Szkoda nam strasznie tego kota, ale my też potrzebujemy odpoczynku od niego. Śpi prawie cały czas, a jak nie śpi, wygląda jak kompletnie naćpany. Na szczęście załatwia się do kuwety i ma apetyt. Leki ma brać przez tydzień, zobaczymy co będzie dalej.

Gdy po trzech dniach wiatr trochę ustaje, a stan Czarnego wydaje się dobry, ruszamy dalej. Podkreślam, trochę ustaje, bo wieje nieustająco. My też niedługo będziemy potrzebować psychotropów. Teraz już nie ma mowy o odjechaniu wgłąb lądu choćby 20 km. W miasteczkach leżących wzdłuż wybrzeża, ale trochę wyżej, w górach, pada śnieg. Niektóre są bardzo blisko – 7 km od morza. I to, co tam jest śniegiem, tu jest deszczem. Prognozy na najbliższy tydzień są brutalnie niezmienne. A krowa nie ma zimówek i nie lubi wiatru, bo jest wysoka – 3,1 m.

Jedziemy ciągle wzdłuż morza, zostawiamy Costa Tropical i ze smutkiem mijamy również Almerię, zwiedzanie której nie ma sensu przy tej pogodzie. Okolice wokół Almerii to wciąż połacie szklarni. Jest tu bardzo sucho. Dziwny tam jest krajobraz, jak na dzikim zachodzie. W okolicach kręcono niegdyś słynne, niskobudżetowe „spaghetti westerns”. Szkoda, że pogoda nie sprzyja, bo chętnie zapuściliśmy się w takie klimaty. Almeria pozostaje więc miejscem do odwiedzenia.

 

 

 

 

Za Almerią zjeżdżamy z autostrady. Wjeżdżamy do Rezerwatu Cabo del Gata.  Piękne to miejsce, dzikie, nie ma tu szklarni. Tylko zielone wzgórza zza których wyłania się lazurowe morze. Wije się po nich wspaniała, widokowa serpentynka. Między wzgórzami lub na nich przycupnęły białe miasteczka.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zatrzymujemy się już za parkiem, w Mojacar Pueblo. To miejsce – perełka. Białe miasteczko przyczepione na szczycie wzgórza. Piękne widoki, białość, wąskie uliczki. Knajpki z klimatem. Turystów mało. Grupki zimujących, wiadomo. Ale nie za dużo. To miejsce nas oczarowuje po kilometrach szklarniowej zapaści.

Silne wpływy arabskie w Mojacar przejawiają się nie tylko w nazwie, ale również w typowej, białej, gęstej zabudowie. Jeszcze 40 lat temu kobiety zasłaniały tu twarze. Zaświadcza o tym pomnik mieszkanki Mojacar w tradycyjnym odzieniu oraz dzbanem na głowie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Znakiem rozpoznawczym Mojacar są „indalos” – symbole ludzików wymalowane nad wejściami wielu domów. Wywodzą się z regionalnych malunków jaskiniowych. Odpędzają zło.

 

 

Zostajemy na noc na malutkim kempingu El Quinto, który prowadzi przesympatyczny starszy Niemiec z żoną o nieustalonej narodowości. Kemping ukryty wśród zielonych wzgórz i drzew jest wyjątkowo relaksujący. Spędzamy tu miłe popołudnie i dopołudnie. Do Mojacar wiedzie szutrowa ścieżka. Trzeba się wspinać, ale niezbyt długo.

 

Nazajutrz kończy się nasza piękna podróż przez Andaluzję, od Huelvy po Almerię. Pozostawiamy wiele nieodkrytych przez nas miejsc. Ten region to bogactwo kulturowe, historyczne, krajobrazowe. Jesteśmy jej nadal głodni. Wrócimy, Andaluzjo!

 

Przed nami niewielki region Murcji. Odwiedzimy w nim Kartagenę. Murcję już znamy z wcześniejszych podróży.

Kartagena, miasto na uboczu, mile nas zaskoczyła. To miasto bogatej historii, spektakularnych kamienic i siedziba Hiszpańskiej Marynarki Wojennej.

 

Stay tuned

 

K

 

 

 

 

 

 

2 myśli na temat “Wzdłuż Costa Tropical i Costa de Almeria czyli za górami, za szklarniami…”

  1. Super jest Was czytać 😉 Historia wyciągnięta niczym z powieści. Opowieści z życia campingowego zawsze wywołują nasz usmiech. Trzymajcie się ciepło i piszcie dalej. Pozdrawiamy :)!

Możliwość komentowania jest wyłączona.