Toskańskie pejzaże, dziury i awaria

23 – 25 marca 2018

 

Toskania. Raj na ziemi. Mekka marzycieli i romantyków. Kraina mlekiem i miodem płynąca. I winem. I truflami. Kraina pofałdowanych łąk i pastwisk, ciągnących się po horyzont winnic i wijących się do starych posiadłości z kamienia cyprysowych alei.

Toskania jest kiczowato piękna i najgorsze, że to nie jest kicz tylko prawda. Jadąc czasem bocznymi drogami masz wrażenie, że ktoś cię robi w balona i podstawia jakieś tanie makiety z hollywoodzkiego studia filmowego.

I teraz uwaga. Wizyta we Florencji nie mówi o Toskanii niczego. Mówi jedynie o Florencji. Trzeba to wiedzieć, i również to, że z autostrady wiodącej do stolicy Toskanii, Toskanii nie widać.

Kto pojechał nad toskańskie morze również Toskanii nie widzi, bo akurat tutejsze wybrzeże jest płaskie i nieciekawe i to najgorsza zbrodnia dla Toskanii i dla portfela.

Prawdziwa Toskania jest w głębi lądu, a najpiękniejsze pejzaże zobaczy ten, kto zjedzie z autostrady, więcej, zjedzie z dróg koloru żółtego i wybierze najwęższe drogi białe, lokalne, które nie boją się wspinać i opadać po toskańskich wzgórzach, wciskać w głębokie doliny i dumnie zdobywać trudne granie. Takich dróg w tym turystycznym regionie jest mnóstwo, są mało uczęszczane i niestety dziurawe jak ser szwajcarski. Ale warto. Zdziwiło nas to, że w tej bogatej krainie, gdzie wiele zabytkowych posiadłości zostało wykupionych przez Niemców, Amerykanów, Szwajcarów itd. ciągle jeszcze stoją opuszczone, niszczejące, ginące w naturalnych zaroślach domostwa. Nie wiemy dlaczego jeszcze nikt ich nie nabył, ale stanowią piękne złamanie toskańskiej idylli i niech tak zostanie. To jednak Włochy, nie Szwajcaria i nie Niemcy. Toskańskie łąki płaczą, gdy codziennie o 9:00 rano, zaraz po jajkach na twardo, kiełbasie i kupie wyjeżdża niemiecki emeryt swoją najnowocześniejszą kosiarą i rżnie tę nie zjedzoną przez owce i krowy trawę, bo kocha trawę na trzy milimetry równą jak Wimbledon. Porządek musi być! I wysoki mur wokół pięknego, starego domu i zamknięta, wysoka brama. To moje i nikt tu ma nie zaglądać.

OK, chyba mnie poniosło, wróćmy do Włoch.

To nasza druga wizyta w Toskanii i tym razem rezygnujemy z takich pewniaków jak: Lukka, Piza, Siena, San Gimignano oraz pętli po regionie Chianti. Wszystkie te miejsca są oczywiście MUST na pierwszy raz, bo są po prostu kosmicznie piękne i ciekawe.  Region obfituje w wiele innych, pięknych miejsc, spośród których wybieramy: Volterrę, Arezzo i Pienzę – trzy nieduże, średniowieczne miasteczka, z których każde skrywa swój cud. Przemieszczanie się między nimi to kolejna wielka atrakcja podróży. Piękne widoki, winnice, lokalne produkty. Hedonizm w czystej postaci.

Na liście mamy więcej punktów. Nasza toskańska włóczęga zostanie jednak brutalnie przerwana. No może nie aż tak bardzo brutalnie, ale na tyle poważnie, że będziemy musieli na chwilę skoczyć do Rzymu i do Toskanii już nie wrócimy, bo będzie za daleko. Ale tęsknić za Toskanią to takie romantyczne. Więc czemu nie.

Z Florencji jedziemy do Volterry. Wybrałam ją, bo jest tu bogate Muzeum Etruskie. A gdy doczytałam, że w muzeum tym znajduje się etruska figurka, która stanowi klucz do świata rzeźb mojego ukochanego artysty Alberto Giacomettiego, to sprawa była już przesądzona.

Poniżej Florencji zaczynają znikać drogi. Nawet autostrada woła o pomstę do nieba, gdy spotykasz na niej wyrwy jak po młocie pneumatycznym. Pomstujemy krótko, bo nie ma sensu. Jest jak jest. Tłumaczymy to zimą stulecia i asfaltem nie przygotowanym na takie deszcze i śniegi. Dziura na dziurze, łata na łacie. Teoria z zimą stulecia nie do końca nam się zgadza, bo łaty mają różne kolory i tak na oko różny wiek. Występują wszystkie rodzaje uszkodzeń: dziury, koleiny, przełomy, podmycia. Po tym musi jechać nasza krowa z pijanym zawieszeniem. Jest cudownie.

Do Volterry jedziemy głównie na dwójce. Poza tym, że droga jest nierówna, to jeszcze kręta i wąska. Volterra, jak i inne toskańskie miasteczka leży na wzgórzu. Jechanie na dwójce ma jednak zalety. Możesz podziwiać widoki za oknem, nie pominiesz sklepu z winem i serami i zdążysz stanąć w zatoczce na robienie zdjęć. Coś za coś.

W Volterze jest fajny plac kamperowy. Nie ma prądu, ale jest serwis kampera i blisko do starówki. Trzeba tylko wspiąć się po super magicznych schodach do murów i już jesteś na miejscu. Tu spotykamy pierwszą polską ekipę kamperową. Znaczy, że przyszła wiosna i powoli zaczyna się sezon turystyczny 😉

Najpiękniejsza część Toskanii rozciąga się między Florencją a Sieną. To stąd pochodzą najpiękniejsze toskańskie pejzaże znane z folderów biur podróży. Region usiany jest małymi, średniowiecznymi miasteczkami, takimi jak San Gimignano zwany średniowiecznym Manhattanem za sprawą dużej ilości zachowanych do dziś zabytkowych wież. Tutaj też znajduje się region Chianti, gdzie produkuje się najsłynniejsze włoskie wino. Niestety nie najlepsze, ale to nie ma znaczenia, bo i tak jest pięknie. Serdeczność winiarza wymieszana z powietrzem i lokalnym serem powoduje, że wina te najlepiej smakują u źródła. Po przewiezieniu w inne miejsce tracą smak.

Włoskie wina są proste i nie zawsze pyszne. Większość Włochów nie ma wysokich wymagań co do wina, którym popijają swoje jedzenie. Za to jedzenie jest proste, ale smaczne i zawsze z sezonowych produktów. Łatwo powiedzieć to w kraju, gdzie sezon wegetacyjny trwa cały rok 🙂

Fakt faktem, Włochy to taki ciekawy kraj w Europie, gdzie na punkcie jedzenia mają fisia. Włoch nie zrobi Cię w ch… jeśli chodzi o żarcie. To dla niego największy w życiu dyshonor. Pod warunkiem, że knajpę prowadzi Włoch. W super-turystycznych miejscach zdarza się, że restaurację włoską prowadzą np. Azjaci. Takie miejsce Włosi ominą szerokim łukiem i my też tak czynimy.

Na takie miejsce trafiliśmy w centrum  Rzymu. Wchodzimy, patrzymy, kelner – Azjata, za barem – Azjata, w karcie espresso – 2,5 Euro, kanapka 7 Euro. Przy stolikach sami turyści, lokalsów zero. Wstaliśmy od stolika, przeprosiliśmy, że dla nas za drogo i szybko uciekliśmy. Pułapka na turystów. W podróży zupełnie straciliśmy skrupuły do robienia takich akcji. Trzeba się szanować i jeść dobre jedzenie za godziwą cenę. Przy okazji podpowiedź: tańsza kawa jest przy barze, często, za obsługę przy stoliku dolicza się drugie tyle do ceny. Najczęstsza cena przy barze to 1 Eur za espresso. Żeby było wygodnie i szybko 😉

Ale wróćmy do Volterry. Miasteczko leży lekko na uboczu turystycznych szlaków, na zachód od Sieny. Dzięki temu zachowało swój autentyczny charakter. Jest tu leniwe, nie ma sklepów z durnymi pamiątkami, za to dla miłośników oryginalnego rękodzieła może być atrakcyjne. Volterra słynie z wyrobów z alabastru. Ten krystaliczny gips wydobywany jest od wieków z okolicznych wzgórz, a mieszkańcy Volterry wyspecjalizowali się w pięknej obróbce tego kamienia. W Volterze działa szkoła alabastrowego rękodzieła, ze specjalnością rzeźby. Oprócz tego w okolicach Volterry odkryto ogromne ilości etruskich nagrobków. Etruskowie to rdzenni mieszkańcy tych terenów, których podbili Rzymianie.

Volterra jest jednym z najstarszych miast włoskich. W V i IV w. p.n.e była jednym z najważniejszych, a czasami najważniejszym miastem Etrurii, która mniej więcej odpowiadała obszarem dzisiejszej Toskanii. W Muzeum Etruskim dowiem się mega ciekawych rzeczy o cywilizacji etruskiej i poznam etruską sztukę. Będę bardzo zaskoczona, bo okaże się, że Rzymianie wchłonęli tę wysoko rozwiniętą cywilizację z całym jej dobrodziejstwem i za wiele już od siebie nie dołożyli. Plus do tego sztuka i architektura grecka z drugiej strony i rzymska kultura gotowa 😉

Z parkingu wdrapuję się na szczyt wzgórza Volterry i kieruję pierwsze kroki do Muzeum Etruskiego. Po drodze odwracam się i podziwiam widoki. U moich stóp pofałdowane pustkowia Toskanii ciągnące się po horyzont.

 

 

 

 

Brama, której podstawa pochodzi z czasów etruskich

 

 

 

Przybywam do muzeum, aby obejrzeć etruską figurkę o tajemniczo brzmiącej nazwie Cień Wieczoru (Ombra della Sera), która zainspirowała Alberto Giacomettiego do tworzenia tak charakterystycznych dla niego „chudzielców”. Jestem wściekle ciekawa i podekscytowana. Uważam rzeźby tego artysty za genialne w swojej prostocie, a jednocześnie ukazujące całe spektrum człowieczeństwa.

Jednak wkroczywszy do muzeum zapominam o Cieniu Wieczoru i zapadam się całkowicie z otwartą buzią w nie kończące się rzędy etruskich urn pogrzebowych. Właściciele urn, których prochy spoczywają w środku są przedstawieni w postaci leżącej na urnie, zawsze na lewej stronie, podpierając się jedną ręką. Wyglądają jak uczestnicy uczty, są zrelaksowani i pozbawieni jakichkolwiek problemów, przepełnia ich hedonistyczna radość życia. Nie mogę odczepić wzroku od tych rzeźb. Są niesamowite. Jedna jedyna z nich przedstawia parę, która leży na boku patrząc sobie w oczy. I te cuda przetrwały do dziś 25 wieków.

 

 

 

 

Pan foszek

 

 

 

Z transu wybija mnie Cień Wieczoru.

Wpadam na niego niemalże. To chłopiec, a może jego cień? Figurka jest piękna i faktycznie przypomina „chudzielców”.

Nie wiadomo jaka jest jej symbolika. Wielu dopatruje się symbolu płodności i trwania przyrody. Nie ważne, jest jaka jest i jest wyjątkowa.

 

 

 

Obejrzawszy chłopca z każdej, chudej strony orientuję się, że zaraz zamykają. Biegnę więc do dalszych sal, gdzie odnajduję ogromne ilości innych, cudownych figurek, naczyń i narzędzi, które znam z muzeów z czasów rzymskich. Te wszystkie są wcześniejsze! Są też etruskie mozaiki, fragment etruskiej studni, a nawet fragment konstrukcji drogi z dokładnie takim samym, jak rzymski systemem kanałów. A więc to nie Rzymianie wymyślili miasta! To Etruskowie! Wszystko już było zanim tu przyszli. Fakt faktem nie zniszczyli tylko pięknie wykorzystali, rozwinęli i rozwieźli po Europie. Nie całej, wiadomo. Niektórzy musieli dłużej czekać na murowane miasta.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wyganiają mnie już z muzeum. Idę teraz na rynek, przy schodach dołącza Leszek. Dzielę się z nim moimi odkryciami i refleksjami o rzymskich miastach, gdy wszystko psuje ten obrazek.

 

 

W kebabie wybiło szambo. Czyli nawet idealny, etruski system kanalizacji zawodzi. Na kebaby nie ma mocnych 😉

Volterra to urocze miasteczko. Jest malutkie, uczepione szczytu wzgórza i praktycznie nowe budynki tu nie występują. Wszystkie sklepy, knajpki, restauracje, biura i urzędy mieszczą się w oryginalnych, średniowiecznych murach.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wystarczy zejść z głównej drogi, aby dotrzeć na okalający miasteczko balkon, z którego podziwia się Toskanię.

 

 

 

 

 

 

I do tego niewielka, romańska katedra. Niestety zamknięta już i do połowy zakryta rusztowaniem, ale i tak mam radochę.

 

 

Jemy świetną kolację. Toskania to mięso, wyborna wołowina, najlepsza we Włoszech. Do tego lokalne wino. Nie padamy przed nim na kolana, bo piliśmy wino w Bordeaux i nasze podniebienia zostały już na zawsze zainfekowane. Trzeba też jeść trufle. Pasują do surowej wołowiny i do steka. Idealnie smakują cienko pokrojone i położone na mozzarelli czy burracie (takiej półpłynnej mozzarelli). Trufle kupuje się w specjalnych sklepikach z truflami. Takie sklepiki znajdzie się raczej w mniejszych miasteczkach, gdzie natura jest blisko. Od sprzedawcy w sklepiku można się dowiedzieć ciekawych rzeczy o truflach. Że np. we Włoszech trufle można zbierać tylko z pomocą psa, który ma na dodatek specjalny certyfikat. We Francji do szukania trufli wykorzystuje się też świnie.

Świeża trufla poleży tydzień i trzeba ją trzymać w szklanym opakowaniu. Ma bardzo intensywny zapach. Do krojenia trufli są specjalne noże, ale dobra obieraczka załatwi sprawę. Jak do tej pory nie pokusiliśmy się na świeżą truflę. Ani na czarną, ani na białą tym bardziej. Białe są cholernie drogie, a zapach jeszcze mocniejszy i bardziej drażniący od czarnej. Aktualnie jesteśmy na etapie, że wolimy czarne, ale to podobno ewoluuje i do białych się dojdzie 😉

Kupujemy już pokrojone w cieniutkie plasterki czarne trufle w oliwie, w słoiczku i to póki co nasza ulubiona wersja. Zjadamy je z burratą. Żywimy się tym dłuższy czas, aż nam się znudzi 😉

 

 

Po zmroku wracamy do domu. Jeden z sąsiadów zawinął się w kokon 😉

 

 

Nazajutrz wyruszamy w dalszą włóczęgę po Toskanii. Jedziemy na wschód regionu, do Arezzo. To również dawny, ważny ośrodek Etrusków, a dziś bogate miasto złotnictwa i jubilerów.  Naszym celem nie są jednak starożytne figurki ani złote pierścionki. Przyjechaliśmy tu obejrzeć freski wymalowane w XV w. przez słynnego malarza renesansowego, Pierra della Franceskę w kościele św. Franciszka. Uchodzą za arcydzieło epoki, a my chcemy się przekonać czy podzielamy gust krytyków sztuki 😉

Arezzo to kolejne, piękne toskańskie miasto z czerwonego kamienia. Jego znakiem rozpoznawczym jest pochyły rynek. Poza tym, jak to w Toskanii, niektóre renesansowe kościoły Arezzo nie posiadają twarzy, w tym bazylika św. Franciszka

Najpierw spacerujemy, potem oglądamy freski, a potem jedziemy dalej, bo to sobota, a więc mamy więcej czasu.

W Arezzo nie ma fajnego placu dla kamperów, tylko zwykły parking, który jest chyba też cmentarzem wraków kamperów. Nie podoba nam się.

Samo Arezzo to imponujące, stare miasto. Jednak nie jest już tak spektakularnie położone jak Volterra. W ogóle wschód jest bardziej krajobrazowy od zachodu Toskanii. Ale spokojnie, zaraz tam wracamy 😉

Tymczasem popatrzmy na Arezzo.

 

 

W Arezzo znajduje się pochyły rynek, podobno najbardziej pochyły w całych Włoszech. I to dodaje pikanterii meczowi piłki nożnej!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Katedra w Arezzo jest ukończona, czyli posiada fasadę, odrestaurowana i robi umiarkowane wrażenie 🙂

 

 

 

 

 

 

Wreszcie bazylika św. Franciszka, oczywiście bez fasady. Oglądamy słynne freski, do których dostęp jest limitowany. Należy najpierw iść do bazyliki, żeby zarezerwować godzinę, bo jak się pójdzie na koniec dnia to może być klops.

Freski Pierra della Franceski.

Kolory są jasne, rysunki geometryczne, dużo w nich architektury, postacie jak posągi, bez wyrazu i emocji. Cykl fresków z prezbiterium przedstawia Legendy Krzyża Świętego. Odcinają się na tle surowego, pozbawionego ozdób kościoła. Freski pokrywały kiedyś wszystkie jego ściany, ale nie przetrwały one próby czasu. Odrestaurowano tylko te z prezbiterium.

Dzieło robi na nas ogromne wrażenie, głównie ze względu na symbolikę, ale też rozmieszczenie poszczególnych obrazów. Legendy Krzyża Świętego to historie wykraczające poza zapisy Pisma Świętego. Ich obecność w kościele jest nader ciekawa. Może tłumaczyć to fakt, że budowę kościoła finansowała bogata rodzina, która pozostawiła artyście wolną rękę i nie ingerowała w akt twórczy.

Poszczególne legendy umieszczone są na ścianach prezbiterium piętrowo w trzech rzędach. Nie są ułożone chronologicznie, ale tak, aby tworzyły spójną, symetryczną grę. Francesca studiował perspektywę i symetrię. Interesował się architekturą i geometrią. Freski z bazyliki trochę przypominają nam egipskie rysunki. Ułożone równo, w rzędach, przypominające zapis utworu muzycznego. Jednocześnie widać zabawę perspektywą i głębią, której wówczas jeszcze przedstawić nie umiano, ale nie było już do tego daleko.

Ważne jest, że do prezbiterium wchodzi nieduża grupa, bo te freski wymagają skupienia, a im bardziej się im przypatrujesz tym bardziej cię zadziwiają. W środku nie wolno robić zdjęć, co dodatkowo zmusza do skupienia i tym razem zakaz mi nie przeszkadza.

Opis wszystkich legend otrzymuje się przy wejściu i naprawdę chce się to czytać, bo jest coś magnetyzującego w tych surowych, pozbawionych ludzkich emocji obrazach. Jakby przedstawiały bogów czy nadludzi.

 

 

 

 

 

Moją największą sympatię zaskarbia fragment fresku ze ściany bocznej świątyni przedstawiający Marię Magdalenę. Jak wiele postaci Pierra spojrzenie jest skierowane w dół, mimika oszczędna, ekspresja ruchów prawie zerowa. A jednak mną targają emocje, gdy patrzę na nią. Dlaczego?

 

 

Leszek studiuje w nieskończoność ułożenie poszczególnych legend szukając matematycznego klucza. Renesans to przenikanie dziedzin, u Franceski szczególnie to widać.

Chyba oboje popłynęliśmy z della Franceską.

 

Trochę nam schodzi przy freskach, a my chcemy jeszcze zdążyć do Pienzy. Wskakujemy do auta i jedziemy dalej. Znów na zachód od autostrady E35. Droga się dłuży. Nie mamy niestety terenowego auta, co na toskańskich drogach byłoby wybawieniem. Robi się już ciemno, zmieniamy więc szybko plany i zatrzymujemy się na noc Chianciano Terme. Tak, w Toskanii jest dużo kąpielisk z wodą termalną. To kolejne dobrodziejstwo tej niezwykłej krainy. Między piciem wina i jedzeniem pyszności można odpocząć zanurzając ciało w dobroczynnej wodzie.

Rano biegniemy więc na baseny. Miasteczko do złudzenia przypomina polskie uzdrowiska. Trochę wieje latami 80, budynki są stare. Inna Toskania, śmiejemy się. W Chianciano są dwa kąpieliska. Jedno to kompleks basenów zlokalizowany w północnej części uzdrowiska. Nazywa się Theia. To taki aquapark z basenami i saunami. Drugi ośrodek znajduje się parku na południowym krańcu miasta. Tu jest bardziej wellness – spa. Wybieramy baseny, bo chcemy popływać. Pływamy więc, moczymy się w ciepłych wodach, bąbelkujemy ciało, ogrzewamy w saunie. Tak odnowieni wracamy do kampera i jedziemy do Pienzy.

 

Do Pienzy przyciąga nas UNESCO. Cała starówka jest wpisana na listę. Jest nietknięta od średniowiecza, a w centralnym punkcie wioski znajduje się malutki plac, który ma kształt trapezu, a wcale tak nie wygląda. Przy tym placu stoi gotycko-renesansowa katedra, której wnętrze jest zaskakująco krótkie, ze względu na koniec Pienzy 🙂 Za kościołem znajduje się już uskok terenu. Bo Pienza leży na skarpie, która z jednej strony spada pionowo w dół. Dzięki niej mamy oczywiście widoki. Miasteczko jest przeurocze, niezbyt turystyczne, co jest mega zadziwiające. Cóż, w Toskanii jest tak dużo atrakcji najwyższej klasy, że nawet takie perełki uchodzą za mniej ważne. Nie ma tu durnych sklepów z pamiątkami, raczej rękodzieło, księgarnie, trufle…

Knajpki są malutkie i znów, jak w Volterze, muszą radzić sobie w średniowiecznych murach. Knajpka, którą wybieramy nie ma na przykład toalety i jest to podobno w Pienzie akceptowane. Szkoda, że dowiaduje się o tym, że tak powiem, po fakcie. Prowadzi ją trzech młodych Włochów, sami pichcą jedzenie w mikroskopijnej kuchni i obsługują klientów. O lokalnym winie opowiadają pięknie i z pasją i już myślimy, że dostaniemy naprawdę dobre, toskańskie wino. Ale nie, wciąż nie …

Próbujemy toskańskiej, tradycyjnej, wiejskiej kuchni. I nie jest to ani pasta ani pizza. Nazywają to tutaj zupa, ale dla nas to gęsta, jednogarnkowa potrawa zawierająca duszone razem fasolę, pomidory, marchewkę i cebulę. Wyczuwalny jest smak oliwy z oliwek, którą skropiono ją po wierzchu. Gorąca i bardzo pożywna. Dobra na dziś. Ciągle jest zimno. Z marcem w Toskanii trzeba uważać, kto liczy na ciepło może się zdziwić. Ja cięgle chodzę w ciepłej czapce, szaliku i kurtce puchowej. Jedyna różnica jest taka, że buty nie muszą być ocieplane, wystarczy grubsza podeszwa i ciepłe skarpetki.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ach, piękna ta Toskania.

Odjeżdżamy z Pienzy. Parking dla kamperów nie jest zbyt atrakcyjnym miejscem. To jedynie kilka wydzielonych z dużego parkingu stanowisk. Brak klimatu i duży ruch. Jest jeszcze wcześnie, więc ruszamy dalej na toskański off-road. Kierujemy się na południe. Przed nami jeden z najpiękniejszych pejzaży Toskanii – Val d’Orcia. Dolinę rzeki Orcia w 1999 roku wpisano na listę UNESCO. To obszar dziki, występują pojedyncze gospodarstwa. Można po nim wędrować i jeździć rowerem. Punktem wypadowym na szlaki jest Pienza, Montepulciano i Chianciano Terme właśnie. Te miasteczka wyznaczają granice doliny. Niestety nie mamy na to czasu, bo mamy termin w Rzymie – 1 kwietnia spotykamy się z rodzicami.

Widoki z samochodu wystarczają nam. Jest pięknie!

 

 

 

 

 

Jedziemy sobie jedziemy, droga jest oczywiście fatalna, drugi i trzeci bieg i ani grosza więcej. Nagle krowa zaczyna słabnąć, traci moc, obroty silnika spadają, mimo redukcji biegów. Z ledwością podjeżdża pod górki. Och no! Krowo, tylko nie to, nie psuj się znowu! Skręcamy na pierwszy napotkany parking, który ukazuje się tuż za zakrętem. Stajemy, panika. Leszek dzwoni do naszego osobistego, niezawodnego eksperta od aut. Kondzio radzi zostać na noc, poszukać serwisu, spróbować tam pojechać i przejrzeć cholerę.

Gdy nerwy nam opadają oceniamy sytuację. Jesteśmy w pięknym miejscu w sercu dzikiej przyrody, przejechaliśmy już kawał Toskanii, obok jest knajpa, więc nie jesteśmy tu sami, w knajpie na pewno jest wino, a my już dziś nigdzie nie pojedziemy. Kamper ma zrobiony serwis, więc niczego nam nie zabraknie. Przed naszymi oczami roztacza się widok na boską Toskanię. Czego więcej chcieć od życia, do diaska!

W restauracji kosztujemy lokalnego wina, które niezmiennie nie jest wyborne, ale naprawdę smaczne sercem gospodarzy. Nie jemy tu nic, bo brzuchy wciąż mamy pełne gęstej, toskańskiej zupy.

To miejsce jest godne polecenia. Restauracja znajduje się na pięknym uboczu cywilizacji, przy drodze SP40, tuż przed wioską La Foce, na skraju Riserva Naturale Lucciolabella. Nazywa się Dopolavoro la Foce.

 

 

 

Nazajutrz, na spokojnie, znajdujemy w Rzymie mechanika od Fordów. Trzeba się z tym pogodzić i jechać do Rzymu wcześniej. W okolicy żadnych Fordów nie ma. Leszek dzwoni i umawia się na jutro rano.

Odpalamy silnik, chwilę jeździmy po parkingu. Krowa jedzie i nie gaśnie. OK, trzeba zaryzykować wyjazd na drogę. Jedziemy! Powoli, powoli i nic. Jezu, czyżby się naprawiło?

Nie ważne, trzeba sprawdzić samochód, bo ewidentnie coś szwankuje. Mamy 170 km, większość autostradą. Byle do niej dojechać przez te dziurawe dróżki, potem będzie już z górki.

Dojeżdżamy na kemping, który wcześniej wybraliśmy jako miejsce wspólnego z rodzicami pobytu. Oferuje plac kamperowy i domki. Wynajmujemy na dwie doby bungalow. Przenosimy tam koty i niezbędne na dwa dni rzeczy. Kawę, wino, szczotkę do zębów, wiadomo 😉

Krowa się reperuje, a my trochę odpoczywamy, mieszkamy w domu pierwszy raz od pół roku. Co za luksus. Koty chyba też tak to odbierają. Mają swój pokój, w którym od razu świetnie się aklimatyzują.

 

 

 

 

Po dwóch dniach wracamy na szlak. Cofamy się na północ. Umbria – kolejna miłość kotów.

c.d.n.

K