Jak Czarny uczył nas cierpliwości

W naszym, ludzkim mniemaniu to miała być historia tragiczna. Lecz ludzkie mniemanie bywa ułomne, ograniczone do sobie znanych doświadczeń. Kocie mniemanie bowiem jest zupełnie inne, obce naszemu, jednak całkowicie logiczne. Jeden dachowiec spowodował, że wzbogaciliśmy się o dodatkowe pokłady cierpliwości, spędziliśmy na wspólnej pracy kilka ładnych godzin w totalnej zgodzie, poznaliśmy dobrych ludzi z małego miasteczka na zadupiu Holandii, a lokalne media i społeczność miały temat do gadania na kilka dni. Oto historia jak Czarny kot rozsławił gospodarstwo De Zwagemer w Snikzwaag.

Wtorkowe popołudnie 4 lipca 2017. Koty brykają wokół kampera. Czarny nawiązuje trudną relację z lokalną kotką, on chce się bić, ona wręcz przeciwnie…

 

Widzę jak wędruje za nią pomiędzy zabudowania gospodarcze, po czym znika na dłuższą godzinę.

Nadchodzi pora wieczornego karmienia, koty zawsze są w okolicy kampera, pilnują, żebym nie zapomniała. A jeśli nawet coś je zajmie, jedno stuknięcie miseczkami i słyszę tętent łap i dzwonki przy obrożach. Stukam i stukam a przy nodze tylko Skarpeta. Coś jest nie tak. Wychodzę z kampera stukam, nic, wołam, nic. Daję Skarpecie i czekam, nic. Robi się ciemno, podejmuję kolejną próbę, wychodzę dalej z miskami, stukam. Słyszę miałczenie, znam je doskonale, poza tym reaguje na wołanie po imieniu. Teraz tylko trzeba zlokalizować źródło. Już we dwoje rozpoczynamy poszukiwania. Miałczenie słyszymy od strony wielkiego hangaru, który stanowi jednocześnie ścianę kempingu. Znajdujemy drzwi do hangaru od drugiej strony, który okazuje się w połowie stajnią dla koni, a w połowie pustą oborą (krowy są na pastwiskach). Miałczenie dochodzi jakby zza ściany, gdzie, za kolejnymi drzwiami widzimy garaż. Jest zamknięty. Idziemy od frontu, to samo, zamknięty. Czarny musiał tam wejść, gdy w dzień było otwarte. Szukamy gospodarza, ale nikogo nie ma w pobliżu. Dzwonimy, odbiera, jest na tenisie (tacy rolnicy w Holandii), będzie za 20 minut. Przez 20 minut próbujemy zlokalizować skąd konkretnie dochodzi miałczenie, ale jest to trudne, bo hangar jest olbrzymi i bardzo akustyczny. Ciągle wydaje nam się, że kot jest w garażu.

Przyjeżdża gospodarz, otwiera garaż, wchodzimy, wołamy, miałczenia nie słychać. Gdzie on wlazł do cholery?? Wracamy do obory, wołamy, dokładnie nasłuchujemy, miałczenie dochodzi jakby spod podłogi, spod garażu. Wchodzimy na podłogę, która ma podłużne otwory i straszliwie z nich śmierdzi. Nic dziwnego, na tą podłogę srają krowy (gdy spędzają tu zimne miesiące), kupy spadają przez otwory i gromadzą się pod nią. Zaglądamy tam, wołamy i jesteśmy już pewni, że tam jest nasz kot, wołamy, Leszek świeci latarką przez otwory, widzi go! Człapie po tym błotku, jest cały oblepiony gnojem. OMG!!!!!

Zaczynamy rozmowę z gospodarzem jak kot mógł dostać się do środka. Okazuje się, że są dwie możliwości: rurą, która niezabezpieczona wychodzi na zewnątrz od strony garażu oraz, z drugiej strony budynku, dużym włazem, do którego idzie szeroka rura. taka od szamba do wypompowywania gnoju na zewnątrz. Nic nie jest zabezpieczone. Deski, którymi zakrywa się właz stoją z boku. Dla mnie sprawa jest jasna, kot szedł sobie po tej rurze wiedziony wyzwaniem i zapewne ześlizgnął się do szamba. W miejscu włazu szambo jest totalnie płynne i potwornie cuchnie. Wspaniale, aktualnie kot nie ma drogi powrotu. Okazuje się bowiem, że rura od strony garażu wchodzi poniżej poziomu gnoju i tamtędy kot by się nie przedarł, siedziałby w rurze. Świetnie, to i tak lepsza opcja mu się trafiła, ma przynajmniej szanse wyjścia.

Zaczynamy kombinować jak wydostać kota. Próbujemy zawołać go w kierunku włazu, aby ostatecznie czymś go wydostać. Głupie to, bo przecież kot tam skąpał się w szambie i za Chiny iść tam nie chce, zatrzymuje się w pewnym momencie i koniec, ani kroku dalej.

Pojawia się teść gospodarza. Kombinują, żeby podnieść jedną z betonowych płyt na podłodze. Teściu przyjeżdża traktorem z podnośnikiem, przywiązują do niego linkę holowniczą, z drugiej strony do podłogi. Podnośnik wyje, linka zaczyna pękać, podłoga ani drgnie. Odpada. Żeby wykuć dziurę w podłodze nie mają sprzętu. Poza tym oznacza to wymianę całej betonowej płyty, które, tak na oko, wchodzą w ścianki boczne, a to oznacza rozkucie podłogi. Chyba my też nie jesteśmy za tym przedsięwzięciem. Co nam pozostało? Wezwanie strażaków. Gospodarz wie jak ich wzywać. Nie dzwoni pod numer alarmowy, ale pod jakiś zwykły telefon na biurku dyżurnego na Policji. Policjant łączy ze strażą. Gadają coś dłuższy czas. Rozmowa kończy się, przyjadą zaraz ocenić sytuację, czy będzie możliwe wejście pod podłogę. Pytamy ile to będzie kosztować. Nie wiadomo. Aha, no to fajnie.

Straż przyjeżdża po 15 minutach. Łażą, zaglądają, gadają. OK, da się. Zadzwonią po drugą straż, bo oni nie mają specjalistycznego sprzętu, tylko ta druga straż. Ke? Nie znam się. Czekamy kolejne 15 minut na specjalną ekipę. Przyjeżdża jeszcze większy wóz strażacki, wysypuje się z niego kolejnych dziesięciu strażaków. Straże włączają potężne reflektory, zaczynają przygotowania. Czuję się jak w filmie „Płonący wieżowiec”. A Czarnuszek tam sam na 100 m2 gówna, taki malutki. Okazuje się, że pod podłogą obory zalega kupa na metr głębokości, a jej wypompowanie zajęłoby dobę.

Sytuacja wygląda tak:

Strażacy wstawiają drabinę do dziury z szambem, zakładają kombinezony, butle i maski oddechowe. Kurde, teraz już jak przed nocnym nurkiem to wygląda.

Dwóch strażaków w kombinezonach wchodzi do dziury, zabierają ze sobą koci kontener, aby w nim przetransportować Czarnego. Ta sytuacją totalnie wyprowadza nas z równowagi, żeby tylko go wyratowali.

Po 10 minutach pojawiają się strażacy, widzę kontenerek, widzę, że jest pusty. Może drugi strażak niesie Czarnego. Niestety ma puste ręce. Z trudem wyłażą po drabinie. Zdejmują sprzęt, sapią. Coś gadają gestykulują. Boże, co się dzieje??!! Gospodarz widząc nasze zdenerwowanie tłumaczy, że gówno jest zbyt twarde, aby przez nie iść i zbyt miękkie, aby się czołgać. Jeden ze strażaków był już przy kocie, ale ten powąchał rękawicę i dał w tył zwrot pod garaż na sam koniec zbiornika czyli jakieś 20 metrów dalej. Tam nie ma szans dotrzeć. Czuję już, że się nie uda. Kot już się stamtąd nie ruszy, bo uznał to miejsce za bezpieczne. Strażacy wchodzą jeszcze dwukrotnie, detektory metanu wyją jak szalone, ale Czarny siedzi gdzie siedział, a oni nie mają nawet tyle powietrza w butlach, aby tam dotrzeć, już nie mówiąc o możliwościach fizycznych. Są zmachani na maksa. Karmię ich krówkami, tylko to mam. Gospodarz przynosi napoje. Teraz trwa debata co dalej. Włącza mi się tryb „ratuj kota”. Patrzę na deski ustawione pod ścianą. Eureka! Zróbcie mu kładkę przez gówno do wyjścia! Idę powiedzieć o tym gospodarzowi, ale strażacy już to kombinują tylko muszą chwilę odpocząć. Dzięki Bogu! Już myślałam, że go tak zostawią. Szybko udaje im się zbudować kładkę z desek od miejsca, gdzie jest twardo do samego wyjścia, ostatni etap wiedzie pod górę po długich panelach.

Akcja dobiega końca, strażacy są niepocieszeni, że nie udało im się wydostać kota. Wszystko trwało dobre 2 godziny. Jest już po 1:00. Trwa płukanie i pakowanie sprzętu, a o zapłacie wciąż nie ma rozmowy. Chcemy mimo wszystko okazać swoją wdzięczność za pomoc. Robimy to po polsku, każda z ekip otrzymuje po flaszce Żołądkowej. I tu zmęczenie strażaków mija, jeden z nich całuje butelkę. Radość jest ogromna. Pytam w końcu gospodarza. How much? Zero, nic, null. Przyjechali tu ratować życie, to ich obowiązek. A jeszcze najlepsze jest to, że większość z nich to wolontariusze, którzy rano idą do swojej normalnej pracy. Really??

Strażacy zapewniają, ze kot ma po czym bezpiecznie wyjść na zewnątrz i że trzeba czekać, może dwa dni, może krócej, może dłużej. Super, dzięki.

Ciężkie kilka godzin snu. Rano spotykamy gospodarza, pokazuje nam, że cały lokalny internet huczy po wczorajszej akcji. Jedno z mediów donosi, że kot został uratowany. Padamy ofiarami plotkarskiej prasy. Tymczasem idę sprawdzić czy kot jest dalej w środku. Wołam do śmierdzących dziur w podłodze. Odpowiada mi miałczenie. Yes! Żyje. Kombinuję dalej jak wywabić go z dalekiego kąta zbiornika pod garażem. Wiem! Przywiążę mu kawałki ryby na nitkach wzdłuż kładki, żeby pokazać mu drogę i zachęcić do wyjścia. Jadę rowerem do sklepu zoologicznego, nabywam specjalny, rybny przysmak, konstruuję wabiki na nitkach, wieszam. W trakcie wieszania nawołuję, ale kot nie odpowiada. Why? 🙁 Zaczyna się korowód czarnych myśli, próbował wyjść ale wpadł do wodnistego szamba i się utopił lub zatruł się metanem. Przecież detektory dzwoniły jak szalone. W środę wieczorem kot dalej nie odpowiada (ja już tam nie chodzę, tylko Leszek), czwartek rano – to samo. To już po kocie. Wyobraźnia pracuje, kot leży otumaniony gazem i powoli umiera. Leszek chodzi do pracy, ma czym innym głowę zaprzątniętą. Jadę na wycieczkę do Giethorn, aby nie myśleć w kółko o kocie. Śliczna wioska, ckliwie piękna. Łażę i wyję za moim kotem. Piątek rano, brak odzewu, to już koniec, jutro chcemy jechać, zaczynam lekkie porządki, pakowanie, aby zająć się czymś, każdą stronę książki czytam dwa razy, bo nie mogę się skoncentrować. Mój malutki Czarnulek, taki wariatuncio, ciekawski i to go zgubiło. Chcę zabić gospodarza.

Leszek wraca z pracy, a mnie ogarnia potrzeba zakończenia tej sprawy. Musimy wiedzieć czy on tam jest. Jak jest, to pewnie martwy, ale dobrze byłoby wiedzieć. A jak nie ma, to znaczy, że wylazł i się schował i wtedy trzeba czekać dalej. Jak sprawdzić czy tam jest? Trzeba kupić selfie stick, który przejdzie przez dziury i zrobić zdjęcie lub film. Znajdujemy sklep, Leszek jedzie rowerem, przywozi sprzęt: selfie stisk, oraz wodoszczelne worki na pozostałe telefony. Będziemy robić światło. Ja ciągle nie chce tam chodzić, bo fala żalu mnie dopada. Leszek idzie na akcję nagrywania. Wraca z nagraną ciemnością a kot się nie odzywa. Co dalej? Ale zaraz, przecież Leszek nagrał film, a latarka daje mniej światła niż flesz aparatu, poza tym mój telefon ma dużo lepszy aparat niż Leszka. Trzeba robić zdjęcie, a nie film. Idziemy razem. Wkładam aparat na selfie sticku, Leszek pozostałe w etui, robię zdjęcie z fleszem. Mamy zdjęcie pomieszczenia pod garażem. Kota nie widać. Ale to raczej oczywiste, bo jest czarny. Co robić? Rozmawiamy.

Próbuję jeszcze raz.

To samo kurde… Ale zaraz, zaraz, co to za biała kreska w prawym rogu na końcu. Przybliżam. Tak! To odblask obroży Czarnego, to musi być to! Znów wołam do śmierdzących dziur. Odpowiada ciche płaczo-miałczenie. Żyje!!!! Wołamy go znów, wołamy, a za każdym razem odpowiada nam przeraźliwie zawodzące miałkniecie. Wołamy dalej, już godzinę klęczymy nad szambem, kot zbliża się, ale bardzo powoli. nie chce za Chiny wejść na kładkę, przywarł do ściany i przeraźliwie miałczy. Ale wylazł już z części pod garażem, teraz jest na początku podłogi z dziurami, a do wyjścia jeszcze drugie tyle co garaż. Nie da rady, co robić, jak go stamtąd wywabić? Leszek układa mu dodatkową deskę na linie przez dziurę w podłodze od ściany do kładki. Ale nic to nie daje, nie odrywa się od ściany. Wiem. Zbudujemy mu z takich desek spuszczanych na linach drugą kładkę wzdłuż ściany, bo on się boi iść środkiem. Wstępuje w nas życie. Jest nadzieja. A najważniejsze, że Czarnuch żyje. Kolega z pracy Leszka, który wychował się na farmie śmieje się z naszej niecierpliwości i nerwów. Wyjdzie w piątek – mówi od początku. My jednak jesteśmy ludzie z miasta, z bloku, a koty dotychczas mieszkały w mieszkaniu. Nikt tu nie zna życia na farmie. Brak takiego modułu. Szkoda. Byłoby łatwiej.

Rano dzielimy się z gospodarzem naszym planem. Sprzedaje nam deski przeznaczone dla jakiegoś klienta, udostępnia narzędzia. Godzinka i mamy pocięte 80 cm deski z linkami do wsuwania w dziury podłogi. Przez 4 sobotnie godziny budujemy podwieszany most wzdłuż ściany. Jesteśmy dumni z naszego dzieła

 

Czarny słysząc nasze głosy wyje jak oszalały i jest coraz bliżej. W końcu pod koniec robienia naszej kładki stwierdzamy, że Czarny jest na kładce strażaków. Hurra! Po kolejnej godzinie jest u bram, słyszę jęk już we włazie. Widzę, jak oblepiony w kupie podchodzi do kładki w górę i zamiast na nią robi krok wprost do cuchnącej wody. Widzę Czarnego w szambie i tylko tylne łapki ponad nim. Udaje mu się w końcu wydostać na kładkę. Robi w tył zwrot i wraca wgłąb zbiornika. Fuck!!!! Było tak blisko i taki pech!

Jesteśmy zmęczeni, ale pełni nadziei, że w końcu kot wyjdzie. Leszek dokłada więcej desek prowadzących do góry na powierzchnię, aby mógł iść przy ścianie. Wieczorem wracamy i od nowa rozpoczynamy próbę. Udaje się ściągnąć kota do ostatniego, kluczowego etapu. Tym razem nie razi go światło, jest już szarówka. Szybciej też pokonał kładkę, tylko godzinkę 😉

Jest znów u bram. Klęczę i błagam żeby wyszedł. On bardzo chce iść do mnie, leżę już na deskach w dół i wyciągam ręce, wchodzi na panel, ale ten się pod nim wygina, poza tym boi się przestrzeni, którą ma przed sobą, cofa się, próbuje kilka razy, rezygnuje, odchodzi. Trzeba wzmocnić kładkę prowadzącą do góry! Kładziemy twardsze deski, próbuje jeszcze raz, ale znów się boi, bo twardsze leżą na miękkich i też się uginają, zawraca. Wołamy, jednak on już nie podchodzi tylko pomiałkuje. Boże, co jest! Leszek patrzy, a ostatnia deska kładki całkowicie się zanurzyła. On ma odciętą drogę! Wyciągamy wszystkie deski, które dołożyliśmy. Leszek poprawia tak jak było, kładka jest z powrotem na powierzchni, dodatkowo układa giętkie deski jedna na drugiej, aby były stabilniejsze. Nakrywamy też właz częściowo deskami, aby nie bał się przestrzeni. Wołamy, już tylko cicho miałczy w głębi i nie podejmuje próby. Och nie!

Jesteśmy już bardzo zmęczeni i źli na niego. Nie to nie, zostań sobie tam. Kotem jesteś to masz za swoje! Padamy ze zmęczenia. Ale sen trwa krótko, znów czuwamy, nasłuchujemy. Już niedziela. Wczoraj mieliśmy ruszać.

Przysypiam, budzę się, nie ma Leszka. Idę sprawdzić gdzie jest. Wraca z hangaru. Usłyszał miałczenie idąc do toalety. Dziwne, wcześniej sam z siebie nie miałczał, tylko jak wołaliśmy. Leszek mówi, że widzi jak łazi po kładce w tą i z powrotem i się drze. Cóż, trzeba czekać, poza tym ciągle kleją nam się oczy, mało spaliśmy od wtorku. Zasypiamy.

Budzi nas miałczenie… pod drzwiami. Miałczy jak oszalały, drze się. Jest oblepiony krowim łajnem. Uruchamiamy wcześniej opracowany plan. Rękawice gumowe na ręce, kot do kontenerka, pod prysznic. Szare mydło i mydlimy. Jaki on jest zalepiony, cały w kołtunach. Nie daje się odmyć, bardzo się drze i trzęsie. W ręcznik, do kampera i farelka ON, karma do miski. Natychmiast rzuca się na jedzenie, nic nie jest w stanie go spłoszyć.

Kończy jeść, pije i zaczyna mycie. Śmierdzi oborą. Skarpeta fuka, nie zbliża się.

Po godzinie kot jest suchy i zaczyna się wiercić. Już go interesuje wyjście z kampera. Miałczy, żeby go wypuścić. No co za cholera!

Prosi też, aby go pogłaskać, taki jest biedny.

W sumie na krowim łajnie spędził 4,5 doby, co jest krótko jak na kota. Internetowe źródła donoszą o tygodniowym, dziesięciodniowym pobycie kota w ukryciu bez jedzenia i picia zanim zdecyduje się podjąć próbę wyjścia. Nasz kot wykazał się więc brawurą.

Ok, wszyscy na pokładzie, to pakowanie i dalej w drogę!

Skarpeta już coraz bliżej, ale jeszcze twarzą się nie odwraca.

 

Post Scriptum

Troskliwi koledzy z pracy zdążyli już zadbać o aktualne obrandowanie naszego kampera.

Teraz wiszą Czarnemu kilo przysmaku rybnego.

A od dziś Czarnuszek przechodzi kurs chodzenia na smyczy.

 

 

Jedna myśl na temat “Jak Czarny uczył nas cierpliwości”

  1. Niesamowita historia. Na szczęście ze szczęśliwym zakończeniem – normalne popłakałam się ze wzruszenia. Macie dobrego Anioła Stróża jak mówi babcia Irenka…Pogłaskajcie oba koty po brzuszkach 🙂

Możliwość komentowania jest wyłączona.