Zachodnie wybrzeże Basilicaty i Kalabrii

23 – 27 kwietnia 2018

 

Śródstopie i palce – Basilicata i Kalabria – najmniej rozwinięte regiony Włoch. Zarówno pod względem gospodarczym, jak i turystycznym. Jest tu dużo brzydoty, jest bardzo gorąco, często wieją silne wiatry. Jest jednak coś w tej krainie, co powoduje, że czujesz się tam dobrze i chcesz tam być dłużej. To być może ogromne serce oddawane na dłoni przez mieszkańców, tak jakby chcieli zrekompensować ci niewygody podróży, ale być może właśnie brak masowej turystyki, spokój, naturalność, prostota, a być może wreszcie ukryte piękno tej ziemi: góry, lasy, schowane w nich średniowieczne wioski z niesamowitymi zabytkami, piękne morze, piaszczyste, puste plaże, doskonała lokalna kuchnia, bardzo zróżnicowana w zależności od prowincji, a nawet miasteczka. Warto dać szansę tej części Włoch, przez walające się śmieci, zardzewiałe pustostany zobaczyć piękno, poszukać go, zaciekawić się. Odwdzięczy się w dwójnasób.

Przez Basilicatę i Kalabrię jedziemy dwa razy. Jadąc na Sycylię eksplorujemy zachodnie wybrzeże nad Morzem Tyrreńskim, a wracając zwiedzamy wschodnie plaże Morza Jońskiego i czasem wjeżdżamy wgłąb, w góry.

 

Wybrzeże Kampanii przechodzi w wybrzeże Basilicaty w okolicy miasteczka Acquafredda. Aby dojechać do niego z Marina di Camerota trzeba wybrać jedną z górskich dróg. Każda będzie podwyższać poziom adrenaliny. Góry w tym miejscu opadają do morza, a drogi nie są w najlepszym stanie. My jednak chcemy być twardzi i jechać drogą, na której jeszcze nas nie było. Przejazd przez Kalabrię autostradą, która odważnie przecina góry jest bardzo przyjemny, ale tą drogą już kiedyś jechaliśmy. Tym razem chcemy trzymać się jak najbliżej wybrzeża. Nie odpuszczamy mimo kiepskich doświadczeń z drogą SR447. Te serpentyny są spektakularne, a widoki z nich niezapomniane, jeśli oczywiście uznasz śmiecie za naturalny element krajobrazu…

Najpiękniejszy odcinek drogi SS18 to okolice miasteczka Maratea i wybrzeża o tej samej nazwie znajdującego się w Basilicacie. Widoki są wspaniałe. Zatrzymujemy się tu na obiad.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Za Castrocucco góry lekko oddalają się od morza, a tym samym kończą się spektakularne widoki. Kończy się też Basilicata, a zaczyna Kalabria. Wjeżdżamy w nieciekawe nadmorskie kurorty, które zapewne pełne ludzi latem, o tej porze roku świecą pustkami i smutkiem. Tylko długie piaszczyste plaże mogą poprawić humor mieszkańcom. I to dokładnie czynią nieliczni ludzie, patrzą na morze, spacerują. Jest leniwe popołudnie. Czekamy na otwarcie sklepu zoologicznego po sjeście, aby uzupełnić zapas karmy dla kotów, a następnie rozglądamy się za miejscem na nocleg. Nie jest łatwo, kempingi jeszcze pozamykane, dwa lub trzy razy całujemy klamkę. W końcu znajdujemy czynny plac w wiosce Capo Bonifati, a w zasadzie jeszcze nieczynny, ale gospodarz, który sam robi remont wpuszcza kampery na teren. Można uzupełnić wodę i wylać brudną, ale sanitariaty nie działają. Damy radę. Miejsce jest zielone, a na drzewie rosną gigantyczne, obłędnie pachnące cytryny. Dostajemy kilka od gospodarza i zapach limoncello wypełnia kampera. Zawsze wydawało mi się, że limoncello pachnie sztucznie. A to zapach prawdziwych cytryn nieznany ludziom północy, którzy jak się okazuje jedzą te owoce niedojrzałe. Od teraz cytryna będzie naszym ulubionym owocem w dalszej podróży przez włoskie południe.

 

 

 

 

 

 

Poza kempingiem okolica budzi grozę. Capo Bonifati mogłaoby grać w horrorze bez charakteryzacji. Porzucone budowy to widok standardowy w Kalabrii. Czy to efekt kryzysu czy porachunków mafijnych? Nie wiemy.

Poza straszącymi czarnymi dziurami po oknach okolica wygląda jakby przeszło tędy tornado. Podmyta plaża, oberwana droga, zamknięte na cztery spusty posesje i domy, uschnięte palmy. Wydarzyło się tu coś niedobrego. Smutno na to patrzeć. Przykro nam.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ale nawet tu morze jest piękne, a zachód słońca czerwony. W jedynej knajpce pocieszamy się lampką wina i słodkościami. Jest tu tylko cukiernia. Nie ma żadnej restauracji.

Za to jaśmin kwitnie wszędzie. Być może to dzięki temu obłędnemu zapachowi świat jawi nam się piękny i pozbawiony problemów.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nazajutrz ruszamy w dalszą drogę. Naszym celem jest Tropea – kurort w turystycznej części kalabryjskiej riwiery obejmującej pas między miasteczkiem Pizzo a Sycylią. Nie bez powodu. Miasteczka, mimo ruchu turystycznego, zachowały leniwą atmosferę południa, a jednocześnie mają mnóstwo uroku, ciekawej zabudowy oraz lokalnych pyszności z … cebulą na czele 🙂

 

Zanim dojedziemy do Tropei zajeżdżamy do Pizzo. Jest to miejsce wyjątkowej urody i atmosfery. Kolorowe kamienice, doniczki pełne kwiatów, mała marina, pyszna pizza oraz rzecz najważniejsza – Tartufo di Pizzo. Czym jest tajemnicza Trufla z Pizzo?

O tym przekonamy się po obiedzie 😉

A tymczasem poznajemy psa kamperowca.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Trufla z Pizzo to nic innego jak deser lodowy. Dobry!

 

 

Pozytywnie nakręceni urokiem Pizzo jedziemy kawałek wzdłuż wybrzeża i docieramy do Tropei – miasta cebuli, sałatki tropeańskiej, sanktuarium na skalnej wyspie, pięknych widoków i niepowtarzalnej atmosfery południa. Poza jednym, świątecznym dniem, gdy do Tropei przyjechało chyba pół Włoch. Wtedy atmosfera prysła, a knajpy należało omijać szerokim łukiem.

W Tropei sezon turystyczny trwa już w najlepsze. Turyści przybywają tu z zagranicy dzięki lotnisku w Lamezia Terme. A dzięki otwartym kempingom kampery przybywają w dużych ilościach. Czuć atmosferę lata, wakacji.

Tropea to urocze miejsce. Oczywiście na miarę południa Włoch. Śmiecie walają się wszędzie, a po świątecznej fieście miasto wręcz w nich tonie. Jest jak jest.

Tropea położona jest spektakularnie na szczycie klifu, z którym połączona jest maleńka skalista wyspa, a w zasadzie półwysep, który kiedyś był wyspą. Na szczycie tego półwyspu malowniczo wznosi się niewielkie sanktuarium, kiedyś pełniące funkcje obronne.

Dwa kempingi znajdują się przy plaży i schodach wiodących do miasteczka. Miejscówa ekstra, zostajemy tu kilka dni. Codziennie rano przyjeżdża obwoźny sklep i przywozi pieczywo, warzywa, owoce, ser (okaże się to standardem na południu). Gospodarze kempingu uśmiechnięci od rana do wieczora, ubrani codziennie w te same dresy za każdym razem pytają czy wszystko dobrze, czy czegoś potrzeba. Ciekawe, że nie czujemy się osaczeni, nagabywani. Ten szczery uśmiech na ich twarzy rozbraja wszelkie podejrzenia o złe zamiary 😉

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Już przed Tropeą zwracamy uwagę na ustawione przy drodze prowizoryczne stragany lub drewniane wozy uginające się pod równo związanymi w pęki czerwonymi cebulami. Menu restauracji obfituje w dania z cebulą. Natychmiast zakochujemy w soczyście słodkiej cebuli, która ma się nijak do znanej nam czerwonej cebuli. Bardziej przypomina białą cebulę cukrową.

Sałatka tropeńska na stałe zagości w naszym codziennym menu domowym. Potrzebujesz pokrojonych jak lubisz dojrzałych, sezonowych pomidorów, garść czarnych oliwek, dużo posiekanej w pióra słodkiej cebuli oraz suszonego oregano, którym obficie posypiesz po wierzchu cebulę. Wszystko musi być świeże i nie pomijaj żadnego składnika. Skrop wszystko lekko oliwą z oliwek i poprósz gruboziarnistą solą. Nie rób tej sałatki zimą, po co jeść niedobrą sałatkę tropeańską.

Mniam.

 

 

Wybrzeże ciągnące się od Pizzo do Capo Vaticano obfituje w urokliwe zatoczki i ukryte w nich rajskie plaże. Niestety infrastruktura turystyczna nie jest tu rozwinięta, a do plaż trzeba często wędrować polnymi drogami. Widoki rekompensują wszelkie niewygody marszu, a możesz mieć pewność, ze ktoś zatrzyma się na ulicy oferując podwózkę za kilka Euro, zawiezie wszędzie, gdzie tylko chcesz lub pokaże ciekawe miejsca, których nie znasz. To jest urok południa Włoch. Nigdzie nie spotkaliśmy się z taką inicjatywą, obrotnością i otwartością ludzi jak tu. Ma to zapewne związek z ogromnym bezrobociem i niskimi płacami. Jednak nie może być mowy o rezygnacji, beznadziei, lenistwie. To nie są słowa odnoszące się do tych ludzi.

Wróćmy do rajskich plaż. Udaję się do jednej z nich uważanej za najpiękniejszą plażę Włoch. Myślę, że nie jest taka jedyna, ale po prawdzie jest moc i wygląda jak na Karaibach.

Marinella di Zambrone

 

 

 

 

 

Następnie jedziemy na Capo Vaticano, na mapie to taki halluks wyrastający z górnej części włoskiej stopy. Przylądek to płaskowyż, którego urwiste brzegi skrywają piękne, piaszczyste plaże. Funkcjonują tam hotele, ale dojazd nie jest łatwy. Nie dojeżdża tu żadna główna droga. Kamper wlecze się wąskimi, wyboistymi dróżkami. Stajemy na przylądku, pamiątkowe fotki i dalej w drogę, bo jeszcze dziś chcemy być na Sycylii, a po drodze zajechać do ostatniego miasteczka kalabryjskiej riwiery.

Widoki z przylądka są piękne, ale jak ktoś liczy, że zajedzie tu po drodze, to niech wie, że pojechanie dalej kosztuje dobre dwie godziny, żeby wydostać się z halluksa. Na dodatek po drodze mija się naprawdę skromne południe, gdzie nie możemy znaleźć nic na obiad.

 

 

 

 

 

 

Docieramy do Scilli po południu i nosimy się z zamiarem zostania tu na noc i ruszenia na Sycylię jutro rano. Miasteczko okazuje się jednak na tyle małe i wyludnione, że po godzinie łażenia znamy już większość uliczek. Nad miasteczkiem pięknie króluje zamek i romańska katedra.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kalabria to region kontrastów, uśpionego bogactwa, historii. Powoli dajemy się jej oczarować. Nie wiemy wówczas jeszcze, że prawdziwe piękno Kalabrii ukrywa się w jej dzikich, tajemniczych górach. Na to będziemy musieli jednak poczekać kolejny miesiąc, bo za chwilę wpadniemy jak śliwka w kompot.

 

Witaj Sycylio!

 

K