Sycylia. Katania i Etna – trudne siostrzeństwo.

21 – 26 maja 2018

 

Z Cavagrande jedziemy do Katanii. Mamy krótkie 80 km. Już za godzinę pukamy do bram miasta … i za następną godzinę jesteśmy na kempingu. Godzinę przebijamy się przez miasto! Doświadczamy uczuć skrajnych. Chcemy wyć, krzyczeć, szarpać, zabijać. Polska żyłka pierdząca pęka nam tu po prostu.

Co się w tym korku dzieje to jest poezja. Samochody zmieniają pas co minutę bez żadnego celu. Wydaje się kierowcom, że drugi pas jedzie szybciej. Przez te ciągłe zmiany miejsc korek i chaos są największe z możliwych. Większość czasu stoimy w miejscu, a silnik cierpi katusze, bo klimatyzacja jest już dziś koniecznością. Upał jest straszny. W jakimś samochodzie przypaliło się sprzęgło, cały się dymi i śmierdzi potwornie, zjeżdża na pobocze, wysypuje się chyba z 7 osób (dzieci były na kolanach). Matko jedyna, co tu się wyrabia??

Wreszcie przebijamy się przez to piekło i docieramy na kemping Jonio, który położony jest blisko centrum, niedaleko ładnej mariny Ognina. Sam kemping to nieregularny plac z czarnego żwiru (w Catanii nawierzchnie są czarne). Nie jest zbyt ładny, ale ma wszystko, co potrzeba plus widok i szum morza. W sumie całkiem fajnie. Na dodatek naszym sąsiadem jest baza nurkowa. Niestety nurkowania na najbliższe dni pod wielkim znakiem zapytania. Morze szaleje, schodzenie po skalistym brzegu praktycznie niemożliwe. Trudno się mówi, żyje się dalej.

 

Do dziś nie wiemy co kryje ta dziwna budka owinięta folią na środku placu kamperowego

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Katania to miasto z dalekiej przeszłości. Jednak jej los ściśle związany jest z kaprysami wielkiej góry – Etny.

Najczarniejszy moment w historii miasta to druga połowa XVII wieku, gdy nastąpiły jeden po drugim niszczycielskie kataklizmy: wybuch wulkanu i za dwadzieścia lat trzęsienie ziemi. Katania zniknęła, a wraz z nią większość miast na południowym-wschodzie wyspy.

Lawa wpłynęła prawie kilometr w głąb morza. Na czarnej, zastygłej skale zbudowano miasto od nowa.

Katania nie jest ani ładna, ani brzydka. Szerokie arterie, reprezentacyjne budynki, place, skwery, ruchliwy port pasażerski – wszystko to niby ładne, ale jakby trochę nudne. W Katanii panuje duży ruch, korek na głównych ulicach stoi ciągle, a gdy ktoś z niego wyjedzie pędzi, aby nadrobić stracony czas. Nietypowe to dla Sycylii, która żyje swoim powolnym, leniwym rytmem.

Aby odkryć i docenić Katanię na pewno potrzeba ciut więcej czasu niż dwa popołudnia. Ciekawe miejsca trzeba odszukać, popytać o nie. Nie jest tak wielkim miastem, ale trochę przypomina Warszawę lub inne duże miasta Europy, gdzie życie towarzyskie nie skupia się na rynku, ale w wielu miejscach rozrzuconych po mieście. Spacerując kawałek dalej od starówki znaleźliśmy ciekawe, wypełnione wesołym życiem miejsca, ukryte w podwórku knajpki czy pełne gości restauracje.

Za każdym razem z przyjemnością wracaliśmy na kemping, gdzie pachniało i szumiało morze, a fale głośno rozbijały się o skaliste nabrzeże. Miły to czas poświęcony Katanii, mimo, że miasto nie urywa głowy.

 

Ruiny rzymskiego amfiteatru

 

 

 

Katedra

 

 

 

Miejsca noclegowe dla pielgrzymów w katedrze

 

 

 

 

 

 

 

 

Raz jedziemy na wycieczkę rowerową w drugą stronę niż centrum i odkrywamy ładne miejsce z ruinami normańskiego zamku na skale wystającej z morza. Miejsce nazywa się Aci Castello.

Tam zostajemy aktorami w filmie ślubnym kręconym z drona. Gdzieś na Sycylii można nas obejrzeć jak machamy i klaszczemy młodej parze. Tzn. ona jest młoda, ale on lekko już zakurzony 😉

Jemy tam pyszne owoce morza, a jedne to nawet się jeszcze ruszają. Całkiem miła trattoria La Bettola.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

To żyje…

 

 

 

 

Skoro już się jest w Katanii i naogląda się tych czarnych skał, warto dowiedzieć się skąd to cholerstwo się bierze.

Postanowiliśmy zajrzeć do dymiącego krateru Etny.

 

W tym celu udajemy się na kemping położony najbliżej wulkanu, do Mons Gibel Camping Park niedaleko Nicolosi. Prowadzi go rodzina, która z dziada pradziada mieszka pod wulkanem. Chyba nikt inny nie mógłby prowadzić tu kempingu. Dlaczego?

Przekonujemy się o tym zaraz po przyjeździe. Wszystko na kempingu pokrywa warstwa szarego pyłu. Każdy krok wznosi go do góry. Trawa, krzewy, kwiaty, wszystko jest nim pokryte. Domyślamy się, że w płucach też jest…

Jednak gospodarze wydają się go nie dostrzegać. Są to bardzo serdeczni i gościnni ludzie, a kemping jest zadbany, że mucha nie siada. Tylko ten pył…

Nie boicie się wybuchu? Pytamy. Chłopak, który wiezie nas do dolnej stacji kolejki tylko wzrusza ramionami. Głupie, pytanie, myślę zaraz i żałuję, że go zadałam.

Kemping to skarbnica wiedzy o tym, co można robić wokół Etny, a można bardzo wiele i trudno będzie się tu nudzić. Zaraz na wjeździe dostajemy garść ulotek informujących o wszelkich atrakcjach. Głównie związane są z wędrówkami po Parku Narodowym Etny, jest park linowy, rajdy terenówkami, quadami i czym tam jeszcze. My jednak chcemy do krateru!

 

 

Wycieczka na Etnę czeka nas jutro z samego rana. Dziś wskakujemy na rowery i jedziemy do Nicolosi całkiem ładnego miasteczka u stóp Etny. Pożeramy pyszną pizzę, kręcimy się chwilę po miasteczku i wracamy na kemping. Mamy w dół, nie naciskamy pedałów. Ta opcja zawsze nas cieszy. Z dwojga złego lepiej wracać w dół niż odwrotnie.

 

 

 

 

Do kanapek na trekking włożę pieczoną cebulę i paprykę. Prawdziwie po sycylijsku!

 

Rano jedziemy. Do dolnej stacji kolejki wiedzie widokowa serpentyna. Warto wybrać się na taką wycieczkę z Katanii. Widoki są wspaniałe.

Pod dolną stacją kolejki, na wysokości 1900 m znajduje się cała infrastruktura turystyczna. Jest tu również schronisko, Rifugio Sapienza. Tu znajdują się firmy organizujące trekkingi i rajdy po parku. Tu spotykają się wszystkie grupy, aby ruszyć w górę.

Trzeba tu być o 9:00. Najpierw formalności, podpisywanie klauzulek zwalniających firmę z odpowiedzialności w przypadku zboczenia ze szlaku lub ukrycia stanu zdrowia. Standardy przy tego typu zabawach. Dostajemy kaski. Obowiązkowe jest również górskie obuwie. Jeśli nie masz swojego, dostajesz na miejscu. Można też wypożyczyć kurtkę przeciwwiatrową. My wszystkie ubrania mamy swoje i nie będziemy tego żałować.

 

 

Nasza wycieczka obejmuje wjazd wagonikiem na 2500 m, potem przejazd terenówkami na 2920 m, a następnie dwugodzinna wspinaczka pod krater południowo-wschodni zwany również centralnym położony na wysokości 3300 m i na koniec zejście do górnej stacji kolejki.

 

 

W sumie cały trekking od pierwszych kroków po lawie do zejścia do kolejki zajmuje 5 godzin. Dla mnie to trudna wędrówka, zakwasy będą mnie męczyć kilka dni. Ale żeby nie było, byliśmy ostrzegani, że to niełatwa wycieczka w trudnych warunkach pogodowych. Wiedzieliśmy, że lekko nie będzie.

Roślinność na Etnie kończy się mniej więcej na wysokości 2 tys metrów. Powyżej jest już tylko szary żwir, zastygłe grudy czarnej lawy lub śnieg. Wieje zimny wiatr, ale jak wyjdzie słońce to parzy żywym ogniem. Podłoże jest ciepłe, a gdy podniesiesz większy kamień, gorące. A więc trekking po Etnie to wariackie pomieszanie gorąca z zimnem.

 

 

 

 

 

Powyżej końcowego przystanku terenówek nie można już wędrować bez przewodnika. Grup kręci się sporo, ale nie umniejsza to wrażeniom z pobytu w tym księżycowym krajobrazie.

A jest on dosłownie księżycowy. Na Etnie NASA prowadzi badania powierzchni księżyca. Skład mineralny podłoża jest bardzo podobny.

Etna to wulkan aktywny i co kilka lat tworzy się nowy krater. W skali wybuchowości jest średni, w przeciwieństwie do Wezuwiusza, który jest bardzo wybuchowy, czyli jak się obudzi to konkretnie. Etna ma inną charakterystykę. Ciągle dochodzi do wybuchów, ale materiał nie jest wyrzucany zbyt wysoko, a z krateru głównie wylewa się lawa. Sieć urządzeń pomiarowych dzień i noc kontroluje aktywność wulkanu.

Obszar księżycowego krajobrazu jest ogromny, bardzo łatwo się zgubić, a w tych warunkach długo człowiek nie przetrwa bez picia. Wszechobecny pył włazi w każdy zakamarek. Włosy stają się szare i sztywne, okulary pokrywa warstwa brudu, twarze, ręce, ubrania, obuwie. Jesteśmy szarzy od stóp do głów. Ale jest pięknie.

Wędrówka pod krater rozpoczyna się od powolnego przejścia po świeżej lawie, która wybuchła w 2017 roku i zniszczyła ścieżki, ogrodzenia, budynki gospodarcze i uszkodziła trakcję kolejki linowej. To wielkie, ostre grudy lawy, idzie się powoli i bardzo ostrożnie, bo łatwo skręcić nogę. Buty usztywniające kostkę to konieczność w tych warunkach. Wszystkie osoby mają takie na nogach.

 

 

 

 

Gdy przebijamy się przez wielkie grudy nowej lawy rozpoczyna się śnieg na przemian z mniejszymi grudami starszej lawy. Ostatnie 100 metrów od krateru idzie się mocno pod górę po żwirze. To najtrudniejszy moment, bo stopy się zapadają i tutaj cieszymy się, że mamy kije. Jedna osoba musi zostać i odpocząć, zostaje z nią jeden z przewodników.

 

 

 

 

Wreszcie wdrapujemy się na szczyt. Kłęby gazów wydobywają się z wnętrza góry. Wszyscy milkną i słuchamy jak w środku buzują rozgrzane do czerwoności wnętrzności Ziemi co raz wydając głuchy, niski dźwięk bulgotania. Doświadczenie piękne, jedyne w swoim rodzaju.

 

 

 

 

 

 

Następnie obchodzimy krater i stajemy w miejscu, gdzie wiatr wywiewa wszystkie pyły wyrzucane z wulkanu. Stajemy na ziemi koloru żółtego, a w nozdrza wdziera się gryzący gaz. To związki siarki. Długo nie wytrzymuję, oczy zaczynają mi łzawić, a kaszel nie daje oddychać. Muszę zejść kawałek poniżej siarkowej chmury.

 

 

 

 

Zaczynamy schodzić w dół, a okazuje się to nie takie łatwe. Schodzimy najkrótszą drogą w dół krateru na rozległy płaskowyż, gdzie będziemy mieć przystanek na piknik. Zapadamy się w sypkim żwirze po kolana. Przewodnicy pokazują najwygodniejszą technikę. Trzeba zbiegać podskakując. Faktycznie jest to wygodne, ale łatwo się przewrócić, a podniesienie się kosztuje bardzo dużo energii. Leszek zbiega, ja wolę schodzić powoli. Schodząca grupa unosi tumany szarego pyłu.

 

 

Wreszcie siadamy na żwirze, jest nam wszystko jedno na czym usiądziemy. Odpoczynek jest zasłużony i konieczny. Wszyscy już są zmęczeni i głodni. Ku zdziwieniu wszystkich, z przewodnikami włącznie, pojawia się jakiś pies, który jest ambasadorem miłości i niczym nieskrępowanej radości. Nikt nie wie skąd się tu wziął. Podłoże jest złe dla psich łap, kaleczy i parzy. Nie dziwne więc, że pies na widok śniegu reaguje dość entuzjastycznie.

 

 

 

 

 

 

 

Ruszamy w dalszą drogę. Przed nami do obejrzenia dwa nieczynne kratery i długa wędrówka do górnej stacji kolejki.

Przy pierwszym kraterze nie mamy szczęścia, bo nadlatują gęste chmury i nie widać nic. Za celną podpowiedzią przewodnika część grupy wykorzystuje sytuację słabej widoczności i wyprawia się za pobliskie kamienie na chwilę odosobnienia. Nie można zostawić żadnych papierów, upomina przewodnik.

Drugi krater prezentuje się nam w całej okazałości. W okolicach tego krateru kręcono sceny do Gwiezdnych wojen, tych nowożytnych części 😉

Krajobraz jak z innej planety. A to nasza Ziemia.

 

 

 

 

 

 

 

Na koniec trekkingu wszyscy już człapią i panuje cisza. Każdy skupia się na kolejnym kroku i wyglądaniu stacji kolejki.

Uff, wreszcie koniec.

 

 

Zjeżdżamy wagonikami w dół. Oddajemy kaski, odbieramy pamiątkowe mapki i idziemy zjeść coś ciepłego. Przyjeżdża po nas samochód z kempingu i koło 17:00 jesteśmy z powrotem. Cała zabawa od wyjścia z domu trwała 9 godzin.

Czyścimy buty, trzepiemy ubrania i ładujemy do foliowego wora.

Prysznic dawno nie był tak przyjemny i upragniony. Woda jest czarna. Włosy myję trzy razy, bo po drugim ciągle leci szara woda. Jezu, jak tu można żyć?

 

Zasypiamy o 20:00 jak dzieci.

 

Budzi nas poranne mycie kempingu. Wszystko jest płukane z szarego pyłu. Rośliny, plac zabaw, drewniane stoły piknikowe.

Obolali od zakwasów powoli zbieramy się w dalszą drogę.

Ale najpierw śniadanie, jak każde w naszej podróży pożywne i niespieszne.

A w ogóle, to podróż śniadań. Mogłabym napisać książkę „365 śniadań kotów w podróży”. Nie pominęliśmy żadnego i nigdy nie złamaliśmy świętej zasady braku pośpiechu.

 

 

Na do widzenia dostajemy wiązkę ziół z kempingowego ogródka. Czyż to nie wspaniały gest? Takie proste!

 

 

Opuszczamy piękny wulkan. Kto się tu wybiera, niech nie myśli, że to słodkie pierdzenie. Ale warto się pomęczyć, by potem mieć piękne wspomnienia i satysfakcję, że się zrobiło coś kompletnie niecodziennego.

 

Ale czas się uczesać, koty. Przed nami ostatni przystanek na Sycylii – miss piękności – Taormina!

 

 

K