Kalabria. Parki Narodowe Sila i Pollino oraz miasteczko Rossano

1 – 3 czerwca 2018

 

To już oficjalne, jeżdżenie po górach Kalabrii sprawia nam dziką przyjemność i jesteśmy po uszy zakochani. Dziś i jutro czekają nas kolejne wycieczki w góry i nocleg nad morzem. Spodobał nam się ten rytm i możliwość zmieniania światów jak rękawiczki 🙂

Z nieczynnego, ale trochę czynnego kempingu Calabrisella jedziemy 70 km wzdłuż wybrzeża do Crotone i zaraz za nim odbijamy w głąb lądu w drogę E846. Jest to najłagodniejsza droga prowadząca do Parku Narodowego Sila, wysokiego płaskowyżu leżącego w najgrubszej części Kalabrii. Każda inna droga to hardcore, o czym przekonamy się jutro 😉

Park Narodowy Sila to przede wszystkim gęsty las ze starodrzewami. Mieszkańcy nielicznych wiosek żyją z lasu. Łowią ryby w jeziorach, zbierają grzyby, owoce leśne, zioła, polują. Na googlemaps jest sporo gospodarstw agroturystycznych. Zajeżdżamy do dwóch, ale nikt na nas nie czeka, głucho, pusto. Sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął. Fakt, że temperatura z 28 stopni nad morzem po wjechaniu w góry spadła do 15, bo właśnie przeszedł deszcz, którego próżno czekać na wybrzeżu.

Wreszcie docieramy do gospody położonej przy jeziorze Cecita. Nazywa się Rifugio di Pescatori di Gola. Nie ma tego miejsca w google, a więc teoretycznie nie istnieje. Przekonujemy się, że są takie miejsca, które nie istnieją w internecie. Ktoś w aplikacji park4night zaznaczył jednak to miejsce i na tej podstawie tu docieramy.

Wysiadamy z kampera i łapczywie wdychamy, świeże, chłodne powietrze. W promieniach popołudniowego słońca, którego jeszcze dwie godziny temu unikaliśmy, wygrzewamy się i czekamy na gospodarzy, którzy będą dziś gotować dla nas kolację. Popijamy domowe wino kupione w przydrożnym sklepie po drodze.

 

 

Przyjeżdżają gospodarze, machają nam z samochodu. O 20:00 spotkamy się jako jedyni goście.

Mimo to, tych dwoje ludzi zrobi dla nas ucztę. Spróbujemy wszystkiego, co rodzą okoliczne lasy i ogródek za domem. Bruschetta z grzybów, grillowane bakłażany, suszone na słońcu pomidory, owczy ser, domowy makaron z mieloną dziczyzną i sosem z pomidorów i ziół z lasu, na deser czereśnie, domowe wino z dzbanka. Świeże, proste i pełne smaku. Rozkosz.

A przy tym wszystkim gościnność i serdeczność tych ludzi. Szczera troska, żeby wszystko nam smakowało. Nawet włączają grzejnik, bo temperatura na zewnątrz spadła już do 10 stopni. Mimo wieczornego, górskiego chłodu jesteśmy pokrzepieni i śpimy jak dzieci. To bardzo dobry wieczór w górach.

 

 

 

 

Rano jedziemy dalej w nasz objazd po górach Sila. Jest piękne słońce. Jedziemy przez gęsty las, mijamy jeziora, pojedyncze domostwa, na przydrożnym straganie kupujemy przetwory z lasu: suszone zioła i pomidory, grzyby, dżemy z owoców i kwiatów leśnych, jak np. z kwiatów cedru czy bzu, owoców morwy.

 

 

 

 

 

 

 

Nie wracamy tą samą drogą. Wybieramy serpentynę SS177 przez Longobucco, bo ona poprowadzi nas do kolejnego przystanku, Rossano.

I nie dajcie się nabrać, że ta droga na mapie jest koloru żółtego. To wariacka, niebezpieczna, kręta i bardzo stroma, wąska droga w dół, na dodatek dziurawa jak ser szwajcarski. 15 km odcinek pomiędzy Cava di Melis a Longobucco pokonujemy ponad pół godziny. Krowa zjeżdża na jedynce, a obroty rosną do ponad 5 tys, trochę hamulca i znów obroty kosiarki. Silnik nie daje rady wyhamować ciężaru kampera. Wiemy już, że to bardzo złe dla maszyny i nie powinno nas tu być.

Ale co tam, hej przygodo. A widoki takie, że palce lizać. Na szczęście za Longobucco zaczyna się nowa, łagodna droga zbudowana wzdłuż pustego aktualnie, szerokiego koryta górskiej rzeki. Oddana została niedawno. Gdyby nie ta droga, po hardkorze trzeba jechać kolejne 10 kilometrów.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nagle krajobraz zmienia się w pustynię i robi się potwornie gorąco. To znak, że dojeżdżamy wreszcie do nadbrzeżnej drogi E90.

Nie jedziemy nią długo, bo za chwilę znów wspinamy się pod górę, ale na szczęście krótko i parkujemy w uroczym Rossano.

 

Jest środek soboty, a miasto jest wyludnione i topi się z gorąca. To znaczy nam się tak wydaje, dla nich to pewnie cudna wiosna.

Przybyliśmy tu zobaczyć kolejne bardzo stare miasteczko i jego katedrę z wnętrzem wykończonym lokalnym marmurem. Zjemy też pizzę i wypijemy kawę. Będzie nam bardzo gorąco i kotom na nieocienionym parkingu też. Gdy wrócimy temperatura w kamperze wyniesie 33 stopnie i to będzie ten moment, w którym zdecydujemy, że przestajemy zwiedzać w dzień, bo się nie da. Jest 2 czerwca.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na nocleg znów udajemy się nad morze. Znajdujemy kemping na googlemaps, którego nie ma na park4night. Może dlatego, że dojazd do niego wiedzie zniszczoną, żwirową drogą wzdłuż brzegu, w wielu miejscach zapadniętą, a przejazd przez tory jest możliwy tylko w jednym miejscu, bo dwa pozostałe to malutkie tunele pod torami przewidziane dla pieszych, ale z powodzeniem jeżdżą przez nie osobówki, muszą tylko złożyć lusterka 😉 Możliwe, że również dlatego, że plaża w tym miejscu jest kamienista.

Jednak kemping znajduje się przy brzegu, plaża jest pusta, a woda cudownie krystaliczna. I jednak nie jest źle. Gotujemy, jak wszyscy wokół, w kamperze, udziela nam się włoska dolce vita.

 

 

 

Nazajutrz wracamy na górskie serpentyny. Jedziemy do kolejnego parku narodowego – Parco Nazionale del Pollino. Góry rozciągają się od Morza Tyrreńskiego po Morze Jońskie, a na najwyższych szczytach śnieg leży cały rok.

Wybieramy nie najłatwiejszą, ale najkrótszą trasę SS481 przez Oriolo i Noepoli. Serpentyna ostro wspina się pod górę. I znów, niech nie zmyli nikogo żółtość tej trasy, bo oto w Oriolo, na krajówce odbywa się targ uliczny i żebyśmy mogli przejechać handlarze przesuwają stragany 🙂

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla odmiany malutkie Noepoli jest opustoszałe. Na jedynym placu właśnie zaparkował sklep, który jechał przed nami z całym towarem wiszącym na karoserii.

 

 

 

Teren wypłaszcza się. Zatrzymujemy się nad rozległym zalewem Diga di Monte Cotugno u stóp gór na obrzeżach parku. Rozkładamy kram. Tu będziemy piknikować.

 

 

 

Na obiad wpraszają się goście.

 

 

 

 

Chwila sjesty i odjeżdżamy.

Nim się obejrzeliśmy opuściliśmy Kalabrię i wjechaliśmy do Basilicaty. Krajobraz zmienił się diametralnie.

 

 

Dwie godziny wśród skoszonych pól i zawitaliśmy w Materze, mieście, do którego wracamy, ale będziemy go teraz oglądać z innej perspektywy.

 

 

c.d.n.

 

K