Czarnogóra. Szlakiem wybrzeża. Zatoka Kotorska

14 – 15 czerwca 2018

 

Jedziemy w kierunku Zatoki Kotorskiej. Magistrala Adriatycka E80 oddala się na tym odcinku od morza, aby ominąć góry, które wepchały się pod sam brzeg. Mijamy niezliczoną ilość billboardów i myślimy o Norwegii. Sceneria bowiem coraz bardziej ją przypomina, gdyby nie te ślady ludzkiej głupoty. Myślimy też o Polsce, gdzie z miernym skutkiem radzimy sobie z wszechobecną brzydotą reklam.

 

 

Po drodze bywa też ładnie.

 

 

 

 

Zatoka Kotorska zwana jest fiordem, ale w rzeczywistości nim nie jest. Powstała na skutek zalania głębokiej doliny rzecznej, a nie polodowcowej, jak w przypadku fiordów. Jednak, gdy pierwszy raz patrzymy na ten krajobraz, wiemy już dlaczego nazywa się zatokę fiordem. Kto nie ma ochoty na podróż do Norwegii, a marzy, aby zobaczyć fiordy, może spokojnie walić jak w dym do Czarnogóry. Zawsze cieplej i taniej. A równie pięknie. To jest po prostu urywający łeb widok.

Nic dziwnego więc, że Zatoka Kotorska wraz z miastem Kotor, Perast i Risan zostały wpisane w 1979 r. na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Objeżdżamy zatokę od południa. Trzymając się cały czas Magistrali należy jechać na Tivat, a nie na Kotor. Wówczas nie ominie się zabytkowej, wąziutkiej drogi biegnącej tuż przy wodzie. Normalna droga kończy się w wiosce Lapetane, gdzie przypływa prom, który spieszącym się umożliwia przeprawę na drugą stronę zatoki i oszczędzenie 40 km drogi wokół zbiornika. My jednak mijamy zjazd na prom i wjeżdżamy na wąską drogę biegnącą przez rybacką osadę Donji Stoliv.

Uwielbiamy takie klimaty. Wąska asfaltówka ograniczona od strony wody murkiem, a z drugiej rybackimi domkami to wyzwanie dla kampera. Głównie, gdy trzeba się minąć z samochodem z naprzeciwka. Ku naszemu przerażeniu okazuje się, że jeździ tędy autobus, który przejeżdża, gdy stoimy na gotowanie. Jeśli będzie trzeba się minąć, będzie grubo.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Stajemy na gotowanie, bo nie wyobrażamy sobie lepszego widoku na obiad. Zaczyna padać, ale widok z okna nam wystarczy.

Obserwujemy, jak dziadek z wnuczką wyciągają z wody małże przyczepione do betonowego pomostu. Babcia czeka w aucie, bo pada. Gdy uzbierają pół wiaderka, wycierają się, przebierają i odjeżdżają. Będzie pyszny obiad.

A my ruszamy dalej.

Wtedy nadjeżdża autobus. Musimy kawałek się cofnąć i mocno przybliżyć do bramy wjazdowej na posesję. Betonowy klomb zabezpieczający wjazd przed staranowaniem przez samochody właśnie został staranowany przez naszego kampera. Zostawiamy gospodarzowi, który akurat stoi w bramie, kawałek plastiku na pamiątkę od kotów i jedziemy dalej 😉

Hej, przygodo!

Jest pięknie. Plastik głupi. To co widzimy rekompensuje nam wszelkie niedogodności.

Klimatyczne są te malutkie keje dla łódek. Zbliżamy się do skrętu na Kotor, bo zaroiło się od pensjonatów i knajpek. Miejsce cudowne. Tu jest moc Czarnogóry.

 

 

Wreszcie parkujemy w Kotorze na miejscach dla kamperów wydzielonych z dużego parkingu. Miło.

Przestało lać, już tylko kropi. W Czarnogórze pogoda jest zmienna, bo wysokie góry są blisko morza. Nad tymi górami ciągle gromadzą się chmury, z których często pada i jeszcze w połowie czerwca potrafi zrobić się chłodno. Mam, czego chciałam. Po drugiej stronie Adriatyku żar leje się z nieba.

Idziemy na spacer po starym mieście Kotoru, które uchodzi za najpiękniejsze w Czarnogórze, a porównywane jest do swoich wielkich konkurentek, Dubrownika, Trogiru czy Splitu. Jedno widać gołym okiem, pod względem zainteresowania turystów na pewno im dorównuje. Przebijamy się przez tłumy.

Większość kotorskiej zabudowy pochodzi z czasów Republiki Weneckiej, czyli z wieku XV, kiedy to miasto obawiając się najazdu Turków poddało się pod protektorat potężnego sąsiada wraz z pobliską Budvą. Tym sposobem miasta uniknęły inwazji, a tym samym islamizacji. Próżno więc szukać tu minaretów, które w Barze stanowią naturalny element pejzażu miasta.

Gdy zbliżamy się do bram starego Kotoru dostrzegamy schody biegnące wzdłuż murów obronnych wspinających się malowniczo pod górę nad miastem, na ich szczycie zamek, a trochę niżej piękną kaplicę z kamienia. Chodźmy tam, zobacz, widać tylko pojedyncze osoby wspinające się na górę, a musi być stamtąd niezły widok.

Poszliśmy więc po górę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Schodzimy w dół i wsysają nas wąskie uliczki, nieregularne place, ślepe zaułki, schody donikąd i koty Kotoru, które mają swoje muzeum, a są własnością mieszkańców miasta, którzy je dokarmiają i dbają o nie.

 

Kot sprzedający bilety na twierdzę

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Połączenie Jugopetrolu z Picassem bardzo nas rozbawiło 🙂

 

Jedziemy dalej wokół zatoki Jadranską Magistralą, a widoki niezmiennie zapierają dech w piersiach.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na nocleg wybieramy malutki plac kamperowy Dules położony nad samą zatoką przed wioską Kostanjica. Dysponuje tylko toaletą, czyli niezbędnym minimum. To cudowne miejsce. Na trawie, w cieniu drzew, z takim widokiem:

 

 

 

Tu poznajemy Waldka, który samotnie podróżuje na motocyklu. Takie spotkania zapamiętuje się do końca życia. Nocne opowieści z podroży przy szklaneczce wszystkiego, co kto znajdzie.

 

 

Waldek przyjechał specjalnie nad Zatokę przez góry Serbii i Bośni i Hercegowiny. Lubi widokowe trasy motocyklowe, których na Bałkanach nie brakuje. Może i my kiedyś tego spróbujemy. Leszek w każdym razie strzyże uszami, gdy Waldek opowiada. Zobaczymy, czy ziarnko wykiełkuje 😉

Rano leniwe koty jedzą leniwe śniadanie, a Waldek już pływa w zatoce. Wlazł z kijem do selfie, bo wrzuca kolegom zdjęcia na FB, żeby się z nimi drażnić. Dostaje od nas piękną fotografię.

 

 

 

 

Zbieramy manatki, żegnamy Waldka i odjeżdżamy w swoją stronę, czyli dalej uparcie wzdłuż Zatoki łapiąc kolejne, niezapomniane widoki.

 

 

 

 

 

Nagle zapala się czerwona kontrolka z wykrzyknikiem z opisem „Awaria silnika”. O nie! Ratunku! Znów coś??

Ale koty już się wycwaniły. Od wizyty rodziców w Rzymie jesteśmy w posiadaniu urządzenia do odczytywania informacji z komputera w samochodzie.

Staję, Leszek ma telekonferencję. Idę więc do piekarni po cieplutki burek, bałkański przysmak nadziewany serem lub mięsem. W zasadzie żyjemy burkiem. Zaraz się skończy, to czemu nie!

 

 

Leszek kończy gadać i zabiera się za odczytywanie kodu błędu. Już po godzinie pracy z wysokiej klasy technologią udaje mu się ustalić, że to nie silnik. Ale co, to nie wiadomo. Trzeba jechać do serwisu. No, a więc ten tego.

Ruszamy i zanim znajdę na mapie najbliższy serwis Forda zza zakrętu wyłania się szyld FORD. Szybka decyzja, zatrzymujemy się przy drodze.

Za chwilę już jedziemy na podnośniku, pan działa jak w przyspieszonym tempie. Zdejmuje koło, coś puka, stuka, szoruje, psika, przykręca koło, opuszcza dźwignię, kasuje błąd. Koniec. Cała akcja 10 min. Kod błędu oznaczał problem z ABS-ami. Ale dodatkowo, jak wrócicie do Polski trzeba przejrzeć zawieszenie, bo coś tam jest krzywo. Nie rozumiemy co, ale możemy jechać bezpiecznie.

 

 

Jedziemy więc dalej. Chcemy objechać zatokę do końca, a więc w mieście Ingalo nie skręcamy w prawo na Chorwację tylko w lewo dalej wzdłuż zatoki do Njivic. Na mapie zaznaczono malutkie przejście graniczne na końcu tej drogi. Widoki dalej piękne. Stajemy ostatni raz popatrzeć na Zatokę Kotorską.

 

 

 

 

 

Jedziemy dalej pod górę wąską drogą. Dojeżdżamy do malutkiego punktu granicznego. Szlaban zamknięty. Wychodzi jakiś pan i mówi „border closed”.

Ahaaa.

 

Zawracamy więc i jedziemy po śladach do Ingalo i stąd znaną E65 w kierunku Chorwacji. 20 km dalej stajemy na granicy. Chorwacja z Czarnogórą ma umowę o przyspieszonej obsłudze granicznej. Pokazujemy dowody osobiste tylko raz. Nie ma podwójnej granicy ani żadnych kontroli. Pan sprawdzający dokumenty na widok kota w oknie dostaje euforii, zaczyna tiutiać i miauczeć. Trafiliśmy na miłośnika kotów 🙂

 

I tak to upłynął nam krótki pobyt w Czarnogórze.

Ahoj, Chorwacjo!

 

K