26 czerwca – 23 lipca 2018
Dlaczego, u licha, mówimy „na Węgry? Na Słowację, na Litwę, na Ukrainę? I o co chodzi z tymi bratankami? Dlaczego akurat Węgier? Litwin, to rozumiem, ale Węgier? WTF, jak to się mówi. Buszując w słonecznikach nerwowo szukałam odpowiedzi w mej pustej głowie i drogi wyjścia z labiryntu żółtych dryblasów.
Gdy zobaczyłam Pecz zapomniałam o pytaniach w mej głowie, bo oto odkryłam Amerykę! Odkryłam Pecz!
Ale nie tak szybko.
Na początek powiedzmy sobie szczerze, co to w ogóle za kierunek, te Węgry? Blisko, płasko, nudnawo, nie egzotycznie w ogóle. Gulasz, langosz, gulasz, langosz. Budapeszt, Balaton, Hajduszoboszlo. No i? W Polsce też mamy aquaparki, stolicę Warszawę i Mazury mamy, już nie mówiąc o Krakowie. Schabowego, bigos i pizzę nawet, plus kebab u prawdziwego Polaka w Lublinie. To po co siedzieć 8 godzin w samochodzie? Żeby sobie obejrzeć pola słoneczników ciągnące się jak okiem sięgnąć? Żeby ugotować się w gorącej, brązowej i śmierdzącej wodzie w nie dłużej niż pół godziny? Żeby jeść niezdrowe jedzenie? Żeby nie móc porozmawiać, bo gada do ciebie egeszweresz albo sprechen sie deutsch? Żeby w knajpie jeść obok Polaków? Wielu Polaków.
Co oni tu robią, ci Polacy inni? Dlaczego oni tu przyjechali? To moje wakacje są. Ja in inglisz chciałem. A tu dupa. Polaków pełno, a ni cholery się nie dogadasz, że ty chcesz browara zimnego z lodówki, albo drinka z malibu wstrząśnięte nie mieszane.
Więc o co tu chodzi, panowie, z tymi bratankami?
Szukaliśmy odpowiedzi przez całe Węgry, że aż miesiąc nam na tym upłynął. Strasznie się męczyliśmy przy tym.
Musieliśmy oglądać brzydkie kościoły, jak ten w Peczu. Fuj.
Próbowaliśmy okropnego wina, węgrzyna zwykłego. Fuj.
Dużo razy musieliśmy patrzeć na pomniki jakiegoś brzydkiego pana z wąsem, Rakoczi czy jakoś tak. Fuj.
Wielokrotnie, praktycznie codziennie po kilka razy musieliśmy się moczyć w basenie. Fuj.
Nie mówiąc już o ociekających seksem, wszechobecnych napisach obrażających Anglików albo, o zgrozo, żeńskie narządy płciowe. Fuj!
Szukaliśmy w książkach, które wisiały na stacji kolejowej na sznurkach, żeby nikt nie ukradł.
I w obrzydliwych zakamarkach budapesztańskich knajp dla lumpów i wykolejeńców społecznych.
Musieliśmy udawać, całą rodziną zresztą, że kibicujemy naszej drużynie, udawać, że się dobrze bawimy, że wino jest dobre, że jest super pogoda i pachnie kociołkiem i że czas nie płynie tu wolniej.
Udawać, że podobają nam się te śmierdzące jajem kąpieliska co 20 km. Fuj.
Jeść niezdrowe, ociekające tłuszczem jedzenie. Fuj. Dużo razy. Fuj.
Odpowiedzi szukaliśmy nawet w starej bibliotece, gdzie podłoga skrzypiała tak, że bolały zęby, a książki były tak zakurzone, że katar sienny gotowy. Fuj, fuj.
A ile musieliśmy myśleć narażając się na poparzenia. Skandal!
Dalej jeść niezdrowo, i dalej popijać winem niedobrym, że fuj.
Że aż musieliśmy książkę kupić, żeby szukać odpowiedzi i jeszcze gorzej było potem.
Popadliśmy w obłęd, musieli nas w kaftany owijać. Praktycznie ciągle w nich już chodziliśmy. Smutne.
Koty to samo, ciągle tylko na drzewo i na drzewo. Ile można! Ludzie!
Że aż motyle zaczęły nas obsiadać.
A my dalej wino i wino i ciągle ten węgrzyn to był.
I gdy już wyjeżdżając z tego płaskiego kraju pełnego oleju słonecznikowego, tracąc nadzieję w kolejnej winnicy, gdzie winiarz wcisnął nam znów to ohydne wino z Węgier ględząc coś o Wielkich Węgrzech czy coś takiego…
… spotkaliśmy tego pana i …
… wszystko się wyjaśniło.
Kocie Węgry, czas start!
c.d.n.
K
Wow, ale lipa.