Budapeszt po kociemu

3 – 4 lipca 2018

 

Budapeszt, europejska stolica, w której nie czuję się metropolii, choć do takowych jest zaliczany. Jest to miasto do ogarnięcia. Szeroki Dunaj powoduje, że Budapeszt nie przytłacza. Jest tu dużo światła i przestrzeni, trochę dobrej architektury i jedzenia, mnóstwo muzeów, wystaw i koncertów. I jest tu cieplej.

To nasz drugi raz w Budapeszcie. Wracamy po 15 latach. Trochę nam zeszło. Poprzednim razem poznawaliśmy go popołudniem, wieczorem i kawałkiem nocy, bo w ogóle tu nie spaliśmy tylko jechaliśmy dalej. Jak widać już w podróży poślubnej mieliśmy głupie pomysły.

Tym razem, mimo, że spędzimy tu całe dwa dni, również podejdziemy bez ciśnienia. W zasadzie wiemy, jakie są tu zabytki, gdzie powinno się iść, ale nam się chce włóczyć, zaglądać, odkrywać i tym sposobem znów nie zwiedzimy Zamku Królewskiego, Parlamentu czy Muzeum Narodowego, rzymskiego Aquincum, nie spróbujemy kąpieli w zabytkowych łaźniach (to największy żal), nie pojedziemy najstarszą linią metra.

Odkładamy to ciągle do następnych razów.

Poznajemy za to odrobinę knajpianego życia stolicy Węgier, kilka modernistycznych oraz współczesnych budynków, cieszymy się rowerową wycieczką ulicami miasta, patrzymy długo na rzekę i bujne życie toczące się na niej.

Na przedmieściach Budapesztu są dwa kempingi. Wybieramy ten, który jest blisko stacji metra, Haller Camping.

Codzienne życie Budapesztu skupia się po lewej stronie rzeki, czyli w Peszcie, choć to Buda stanowi historyczną kolebkę miasta. Może dlatego, że Zamek zajmuje ogromny teren i są tu wzgórza, a Peszt jest płaski i był wygodniejszy w zabudowie. Na wzgórze zamkowe można wjechać kolejką, jak uczyniliśmy 15 lat temu i widok z prawej strony Dunaju na lewą jest nam znany i wiemy, że jest piękny.

Tym razem do Budy się nie wybieramy. Eksplorujemy Peszt.

Budapeszt, jak i całe Węgry, pamiętają czasy cesarstwa rzymskiego, czego koronnym dowodem są ruiny rzymskiego miasta Acquincum. Można je obejrzeć, tylko my przejechaliśmy całe Włochy i rzymskich ruin aktualnie mamy po dziurki w nosie.

Po upadku cesarstwa przywędrowały ludy z północy. Hunowie pod wodzą Attyli podporządkowali sobie ziemie od Danii po Bałkany. Słowianie przywędrowali tu około VI wieku, a w X Węgrzy, którzy założyli tu swoje państwo. Jedną z trzech siedzib władców węgierskich była Buda.

XIV – XV wiek to największy rozkwit miasta, podobnie jak Wiednia, Pragi i Krakowa. Wszystkie należały do największych miast Europy. Wszystko za sprawą gospodarnych władców, najpierw Ludwika Luksemburskiego, później Jagiellonów.

Aż przyszli Turcy osmańscy i skończyło się babce sranie na ponad sto lat. Z kościołów zrobili meczety, wprowadzili szariat, a Budapeszt, jak i całe Węgry stały się mało znaczącą prowincją imperium. Węgrzy i Niemcy wyemigrowali, a w ich miejsce przyszli Ormianie, Grecy i Serbowie, a wraz z tymi ostatnimi pojawiły się budapesztańskie cerkwie oraz serbsko brzmiące nazwy miast. Największą osmańską spuścizną są dziś łaźnie i kąpieliska. W Budapeszcie kilka z nich pamięta czasy imperium.

Pod koniec XVII wieku Węgry wyzwolili Habsburgowie i powstały Austro-Węgry. Dla nas to Austro-Węgry pod habsburskim panowaniem, ale na Węgrzech spotkaliśmy się ze zgoła inną nazwą i podejściem do tematu. Ale o tym przy okazji wizyty w Tokaju.

Dziś oglądamy Budapeszt głównie z tego okresu, z największym budynkiem parlamentu na świecie na czele. Z tego okresu pochodzą też inne budowle „naj”: pierwsza linia metra na kontynencie (Londyn miał już chwilę wcześniej), największy w Europie dworzec kolejowy oraz równie potężny, rzeczny.

 

Nasz pierwszy dzień rozpoczynamy na placu Deak Ferenc, na północy ścisłego centrum. Stąd obierzemy kierunek jeszcze kawałek na północ, do dwóch budynków. Plac Deak Ferenc to ogromna przestrzeń miejska z węzłem komunikacyjnym, której część stanowi miejsce wypoczynku z trawnikiem, kawiarenkami oraz diabelskim młynem Budapest Eye. Jest piękne, słoneczne popołudnie, więc postanawiamy przejechać się i obejrzeć panoramę miasta. Cóż, do Londyńskiego oka brakuje drugie tyle, ale coś się tam zobaczy. Biorąc jednak pod uwagę cenę, można sobie darować.

 

 

 

 

 

 

 

 

Naszym pierwszym celem jest współczesna rozbudowa siedziby Central European University przy Nador utca.

 

 

Może być, ale głowy nie urywa.

Idziemy do kolejnego punktu czyli hotelu Four Seasons, ale trochę naokoło. Drepczemy fajną uliczką-deptakiem Arany Janos i ulicą Akademia dochodzimy do pięknego, secesyjnego gmachu hotelu. Jest na co popatrzeć.  Węgierska secesja, rok 1906, jest rozmach, jest moc.

 

 

 

 

 

Jesteśmy już przy rzece. Idziemy więc spacerkiem wzdłuż nabrzeża i napawamy się miłym widokiem wody, dalekiego prawego brzegu i pięknych, stalowych mostów.

 

 

Siadamy na relaks w ogródku Marcius 15 ter, dużej knajpie pod chmurką, patrzymy na rzekę i myślimy, gdzie dalej pójdziemy.

Wygrywa langosz. Ale, że langosz to taki węgierski odpowiednik naszej zapiekanki, nie jest tak łatwo go znaleźć w eleganckiej stolicy.

Internety twierdzą, że najlepszy jest Tomi Langos 1,5 km na wschód, przy ulicy Somogyi Bela. Trasa nie jest skomplikowana. Mamy iść ciągle prosto ulicą Rakoczi.

Po drodze na langosza znajdujemy ciekawe obiekty.

 

 

 

 

 

 

 

 

Znajdujemy lokal Toni i wraz z innymi wtranżalamy langosza na krawężniku. Mniam. Miłość.

 

 

Tylko uwaga. Dobry langosz jest posmarowany śmietaną i posypany serem. Niektórzy lubią jeszcze posmarować najpierw czosnkiem, ja nie. Ble. Ale Leszek tak, mniam. Poza tym, dobry langosz jest z dżemem. Węgrzy tak nie jedzą, ale czasem jest taka opcja, gdzie jest dużo Polaków.

I na tym koniec, każdy inny langosz jest niedobry. Langosz jest to puszysty placek z ciasta ptysiowego smażony w głębokim tłuszczu. Tryliard kalorii. Tylko dla hedonistów. Nikt rozsądny tego nie je 😉

Langosz nie zdążył zrobić sobie selfie, gdyż został pożarty.

Kocimi ruchami udajemy się w dalszą wędrówkę po mieście. Wracamy nad rzekę kierując się coraz bardziej na południe, aby zbliżać się do domu. Przecinamy dzielnicę Palotenagyed, gdzie w wąskich uliczkach ukrywa się mnóstwo knajpek, butików, galerii i ciekawych budynków.

 

 

 

 

Mijamy Węgierskie Muzeum Narodowe i wkraczamy na szeroką arterię przy Kalvin ter, która następnie przechodzi w ulicę Vamhaz. Przy tej ulicy, przed samym placem Fovam ter stoi ogromne, kryte targowisko z elewacją z cegły i stalową, koronkową konstrukcją. Bardzo żałujemy, że właśnie zamknęli, bo jego rozmiary mogą świadczyć tylko o jednym, szalonej mieszance stoisk i produktów z całego świata. Przypomina nam kultowy targ w Walencji. Na stronie targowiska widzimy zdjęcia. Oprócz robienia zakupów można tu też jeść. Są knajpki i kawiarnie. To jedno z miejsc, dla którego na pewno wrócimy do Budapesztu.

 

 

 

 

Powoli się ściemnia i Budapeszt odkrywa przed nami swoje piękne, wieczorne oblicze. Mosty, budynki stojące wzdłuż nabrzeża, statki rozbłyskują tysiącem kolorowych lampek. Bajkowo.

 

 

 

 

 

Nie odchodzimy już od rzeki, idziemy ciągle wzdłuż nabrzeża na południe. Szybko docieramy do Balna Budapest, galerii sztuki i galerii handlowej w jednym oraz popularnego miejsca spotkań towarzyskich. Budynek to wizytówka Budapesztu XXI wieku. Obły, szklany dach budynku przypomina kształtem wieloryba. Chyba.

My jednak tego nie widzimy, bo jesteśmy na poziomie chodnika. Aby docenić bryłę, należy ją oglądać z Mostu Petofiego.

 

 

Zatrzymujemy się na pożegnalną palinkę z widokiem.

 

 

Na kemping mamy już blisko, ale jak najdłużej chcemy cieszyć się sąsiedztwem rzeki. Idziemy więc ciągle chodnikiem wzdłuż Dunaju, mijają nas biegacze, rowerzyści i osobniki na deskorolkach i rolkach. Wzdłuż wody jadą też pociągi. Zaczynają swój bieg od stacji Bararos ter, tuż za Balną.

 

 

I oto wpadamy w pułapkę. Bo gdy chcemy odbić w naszą ulicę Hellera, okazuje się, że przejście podziemne pod torowiskiem jest zamknięte, tak na oko na zawsze. Idziemy dalej prosto i dochodzimy aż do kolejnego mostu. Nadrabiamy dobry kilometr, a nogi wchodzą nam już do tyłka.

Ale nie ma tego złego, bo możemy jeszcze spojrzeć na mega ciekawe budynki Teatru Narodowego oraz Centrum Sztuki Współczesnej. Wchodzimy też na Most Petofiego.

 

 

 

Wracamy na kemping jak zombi i padamy na twarz.

 

Nazajutrz pracujemy, a po południu najpierw udajemy się do księgarni. Pragmatyzm wziął górę i chcemy jednak mieć przewodnik po Węgrzech. Szukamy i szukamy. Przewodnik po angielsku kosztuje 50 EUR. Cóż, drożą się w tej księgarni. I wtedy nasze zainteresowanie wzbudza ten przewodnik:

 

 

122? To nie jest tylko kilka? Czytamy, przeglądamy i mamy coraz większe oczy. A na końcu znajduje się lista kolejnych 100 nieopisanych szczegółowo. Czyli w sumie będzie ponad 200 kąpielisk termalnych na Węgrzech. I jeszcze lista kolejnych stu zlokalizowanych poza granicami Węgier, w dawnych Austro-Węgrzech.

Natychmiast decydujemy się na ten przewodnik, a z drugiego robię zdjęcia niektórych stron. Plan doskonały!

 

 

Pogodzeni z losem godnym emeryta, jaki czeka nas w najbliższym czasie, udajemy się w dalszą, rowerową wycieczkę po Peszcie, miejscu idealnym do pedałowania, bo płaskim, jak naleśnik.

 

Dziś udajemy się w bardziej dekadenckie ulice miasta. Będziemy się włóczyć wzdłuż ulicy Kazinczy, a  następnie wchłonie nas kwartał otoczony przez ulice: Kiraly, Hollo, Dobo i Rumbach Sebestyen.

Ale zanim tam dotrzemy chcemy jeszcze spojrzeć na budynek Muzeum Sztuki Stosowanej. Niestety, potężny, XIX-wieczny gmach zakrywa rusztowanie, a Muzeum jest zamknięte na czas remontu. Sponad białych płacht wystaje tylko kopuła przykryta charakterystycznym dachem z zielonej dachówki.

Elewację budynku zdobi ceramika ze znanej nam fabryki Zsolnaya z Peczu.

 

 

Ulica Kazinczy to wąska uliczka, w której czujemy się bardzo południowo. Startuje od dużej arterii Rakoczi, więc znaleźć ją łatwo. Gdy skręcasz w Kazinczy z pogrążonej w zgiełku Rakoczi, wkraczasz w inny wymiar. Miejscem, którego pominąć w Budapeszcie nie wolno to Szimpla Kert. I w ogóle nie chodzi o jakieś wykwintne jedzenie czy drinki o wysokości wieży Eiffla. Tu chodzi o atmosferę, wystrój, a w zasadzie ewolucję wystroju, bo nie sądzę, aby jakikolwiek projekt architektoniczny stał za tym miejscem. Kto zna warszawskie pawilony ukryte na tyłach Nowego Światu, w Szimpla rozmarzy się, jak mogłyby wyglądać, gdyby tylko pozwolono im się spontanicznie rozwijać, a nie walczyć z nimi jako przybytkiem zepsucia i rebelii, gdzie rodzą się demony.

Poznajemy Szimpla Kert. I niech nikogo nie zmyli niepozorna brama (zupełnie jak do „pawilonów”)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Naładowani pozytywną energią Szimpla i lekko głodni idziemy kawałeczek dalej Kazinczy i skręcamy w podwórko wypełnione budkami z ulicznym żarciem. Tu się je.

 

 

 

 

 

 

Udajemy się teraz w kierunku ulicy Kiraly. Knajpy wypełnione są gawiedzią, słychać miks języków i śmiech. Tak trzymaj, Budapeszcie!

Kolejnym centrum życia nocnego Budapesztu jest pobliski Gozsdu udvar, knajpiany kwartał oddzielony od ulic kamienicami, a tworzą go połączone prześwitami podwórka. Wygląda to niemalże jak hala, a knajpy i bary ciągną się w nieskończoność. Wszystkie pełne są ludzi, a to zwykła środa.

 

 

 

 

 

 

 

Jednym z budynków ogradzających Gozsdu jest opuszczona obecnie synagoga z XIX w. – Rumbach Zsinagoga.

 

 

Nieopodal, przy ulicy Dohany, stoi największa synagoga w Europie, Wielka Synagoga w Budapeszcie. Na świecie większe od niej są jedynie synagogi w Jerozolimie i Nowym Jorku. Budynek wzniesiono pod koniec XIX wieku w stylu mauretańskim. Robi piorunujące wrażenie, szczególnie po zmroku, oświetlona tysiącem intensywnych reflektorów.

 

 

 

 

 

Kończymy na dziś i kończymy z Budapesztem. Mamy zamiar jeszcze tu wrócić w tej podróży.

Tak się jednak nie stanie. Budapeszt znów czeka na nas.

 

Tymczasem meldujemy się w Egerze, już prawie jak u siebie 😉

 

c.d.n.

 

K