Pogranicze na północ od Przemyśla

27 – 28 lipca 2018

 

Chotyniec, Młyny, Wielkie Oczy, Radruż, Horyniec, Nowe Brusno, Monasterz. Lista nic nie mówiących nazw może być dłuższa. Kresy to nieodkryta przez wielką turystykę perełka Polski. Od dawna patrzymy na wschód i to nie pierwsza wycieczka i zachwyt pograniczem. Po doświadczeniu spektakularnej przyrody i architektury Doliny Sanu czas ruszać dalej na północ trzymając się blisko granicy, w bezkresną przestrzeń krainy zwanej Płaskowyżem Tarnogrodzkim.

Za Przemyślem krajobraz szybko się wypłaszcza. Jest tu pusto. Pola, łąki, lasy, od czasu do czasu wioska. W wiosce prawie zawsze drewniany kościół, który kiedyś był cerkwią lub dalej nią jest. Sklep, ławka, skrzypiący rower, panowie z sinymi nosami i panie w chustkach na głowie. Czas płynie powoli, szczeka pies, pod stopami zgniłe owoce opadłe z drzewek. Wąskie asfaltówki i drogi szutrowe. Dużo kwiatów, zawsze.

 

 

W takiej wiosce, na trawiastym pagórku, wśród starych drzew stoi cudo drewnianej architektury – Cerkiew pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Chotyńcu. Pochodzi z 1600 r. a w 2013 r. wpisana została na listę UNESCO.

Mamy szczęście, akurat pan klucznik wprowadził zainteresowanych turystów (numer telefonu do gospodarza, który ma klucze wypisano na kartce na drzwiach). Zarówno bryła jak i wnętrze cerkwi robią wielkie wrażenie. W odróżnieniu od cerkwi z Ulucza, tutaj cały wystrój jest oryginalny, pochodzi z XVII w. Zachwycają nas osiemnastowieczne polichromie na jednej ze ścian przedstawiające sąd ostateczny.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przejeżdżamy na drugą stronę drogi krajowej 94, która na tym odcinku gości już sznurek TIR-ów oczekujących na odprawę graniczną.

 

 

Znajdujemy osadę Młyny, gdzie obok siebie stoją drewniany kościółek oraz dziwny, współczesny budynek w estetyce lat 90 pasujące do siebie jak pięść do nosa.

Nowoczesna wiata to mauzoleum pamięci i grób ks. Mychajła Werbickiego, który był proboszczem stojącego obok kościoła i parafii Młyny. Dlaczego wybudowano takie mauzoleum na cześć księdza w malutkiej wiosce na końcu świata?

Ksiądz miał pasję i talent do komponowania muzyki. Pisał muzykę dla chórów z Przemyśla i Lwowa, aż wreszcie popełnił utwór, który jest do dziś hymnem Ukrainy.

 

 

 

Gdy wychodzimy z granitowej wiaty, pod kościół podjeżdża auto i wysypuje się z niego towarzystwo z bukietami kwiatów.

Otwierają kościół, a my korzystamy z okazji, aby obejrzeć go w środku. Budynek pochodzi z XVIII w. Aktualnie jest kościołem rzymskokatolickim.

Pytamy, czy kwiaty są na specjalną okazję. Ależ nie, co tydzień inna grupa mieszkańców Młynów dba o kościół, czyli sprząta i stroi go bukietami świeżych kwiatów na niedzielę. A co, jeśli ktoś nie jest osobą wierzącą? Nie ma znaczenia, mówią, nasz kościół to zabytek, każdemu zależy na tym, aby był ładny. Szeroki uśmiech, serdeczność w głosie. Polska?

 

 

 

 

 

 

Opuszczamy Młyny i drogą bez numeru, ostatnią, asfaltową drogą biegnącą wzdłuż granicy dojeżdżamy do wioski Wielkie Oczy.

 

 

 

Możliwe, że nazwa Wielkie Oczy pochodzi od dwóch dużych stawów, które tu kiedyś były. Pewności nie ma.

Wielkie Oczy to malutka miejscowość, w której obok siebie stoją nowoczesny kościół rzymskokatolicki, stary, drewniany kościółek, niezwykła cerkiew zbudowana z muru pruskiego (takich w tych stronach nie ma), synagoga mieszcząca dziś bibliotekę (sztos) oraz sklep spożywczy o nazwie Ramzes z prawdziwym okiem boga Ra nad wejściem. Dziękuję, pozdrawiam z Wielkich Oczu pod granicą ukraińską.

Do tego stary, brodaty gospodarz w kowbojskim kapeluszu, który siedzi na stołku przy drodze i patrzy. Ucinam z nim, bagatela, półgodzinną pogawędkę o Polsce i podróżach. Takie chwile nadają sens życiu.

 

 

 

Synagoga w Wielkich Oczach

 

Synagoga w Wielkich Oczach

 

Cerkiew szkieletowa w Wielkich Oczach z muru pruskiego (remont)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Żegnamy Wielkie Oczy i wczesnym popołudniem meldujemy się w Horyńcu-Zdroju, polskiej stolicy borowiny i jedynym uzdrowisku na polskich kresach. Cisza tu piszczy, ruch na drodze jest taki, jak w latach 60 i pachnie siarkowodorem, ale dom zdrojowy to architektura na miarę XXI wieku i to nie jest żart.

Parkujemy krowę gdzieś przy drodze, bo jesteśmy już bardzo głodni i na początek musimy napełnić brzuchy, aby następnie móc myśleć o czymkolwiek innym. Od początku jesteśmy obiektem wielkiego zainteresowania i mamy wrażenie, że za chwilę wszyscy w okolicy będą wiedzieć, że do Horyńca przyjechał kamper 🙂

W barze Smakosz jemy pierogi takie, że łeb urywa i patrzymy na ukwiecony park zdrojowy z fontannami. W barze radzą nam, abyśmy na nocleg zaparkowali przy komisariacie Policji nieopodal. Bezpiecznie, równo i kawiarenka tuż obok. Świetnie! Parkujemy w poleconym miejscu i idziemy na spacer po Horyńcu.

Borowiny z Horyńca uchodzą za najlepsze w Europie. Trzy sanatoria oferują kąpiele, jest też rekreacyjny aqua park Wodny Świat i perła Horyńca, park zdrojowy z nowoczesną pijalnią, w której pachnie jajem, wiadomo. Miasteczko może pochwalić się starym, drewnianym kościółkiem oraz nowym, który ma bardzo dziwny dach…

Gdy docieramy do pijalni wód, właśnie rozkręca się fajf. Wielu chętnych nie ma, ale jakaś samotna para od czasu do czasu zawita na parkiecie, który mieni się tysiącem kolorowych światełek. DJ za konsoletą wzywa do hulanek. My popijamy wodę – śmierdziuszkę (dostępna bezpłatnie) i obserwujemy sanatoryjne życie, które na o wiele większą skalę poznaliśmy już kiedyś goszcząc w Ciechocinku i którym jesteśmy niezmiennie zafascynowani.

 

 

 

 

Muszla koncertowa

 

 

 

 

 

 

 

 

Nowy kościół z plebanią

 

Noc mamy spokojną. Taką, że masz poczucie, że jesteś gdzieś na końcu świata. Nazajutrz jedziemy w trzy miejsca w okolice Horyńca, które dopełniają magii całości. Radruż, Brusno, Monasterz.

Radruż to kolejna, spokojna, kresowa wioska, praktycznie graniczna. Znajduje się tu najstarsza cerkiew w Polsce z 1583 r.

Budynek jest niezwykły z wielu powodów. To zespół cerkiewny otoczony grubym, kamiennym murem, który świadczy o obronnej roli tego miejsca. Oprócz bezdyskusyjnie niezwykłej cerkwi obok stoi równie ciekawa, drewniana dzwonnica, na którą można się wdrapać. Niezwykłość miejsca dopełnia cmentarz, na którym znajdziemy ogromną ilość podobnych, wapiennych krzyży. Klimacik jest.

Dziś cerkiew jest muzeum. Wstęp do niej jest płatny. Pani sprzedająca bilety opowiada o historii tego miejsca. Sporo chętnych.

Zarówno kościół, jak i dzwonnica nie mają w sobie ani jednego gwoździa, za wyjątkiem dachu, który został odremontowany już dawno bez poszanowania oryginału.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wapienne krzyże stoją tu w takiej ilości nie przypadkiem. Jedziemy do Brusna Nowego, gdzie znajdziemy ich rekordową ilość, bo aż 600!

Nowe i Stare Brusno świat zapomniał, tym bardziej ogromna ilość krzyży wokół wioski robi piorunujące wrażenie. Od średniowiecza do końca XIX wieku wapienne krzyże z Brusna znała cała Europa Środkowa. Płytko pod ziemią spoczywa warstwa miękkiej skały wapiennej, która nadawała się idealnie i w zasadzie jedynie do produkcji krzyży przydrożnych i cmentarnych.

Jeżdżąc po tych okolicach i dalej przez Roztocze wapienne krzyże to nieodłączny element pejzażu. Piękne są zmurszałe, kruszące się krzyże. Zaduma nad przemijaniem gwarantowana 😉

Oprócz lasu krzyży w Nowym Bruśnie znajdziemy też piękną cerkiew, która stoi dosłownie w szczerym polu, tuż obok gospodarstwa.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kresowa włóczęga trwa. To, co zrobimy teraz jest jej kulminacją.

Zatrzymujemy się na skraju gęstego lasu nieopodal wioski Monasterz. Jej nazwa nie jest przypadkowa, pochodzi od monasteru, klasztoru obrządku wschodniego, którego ruiny znajdują się na wzgórzu w lesie. Podobno jego początki sięgają XII wieku.

Abu dostać się do ruin trzeba przebyć las. Zachęceni płaskim terenem, wskakujemy na rowery i wjeżdżamy w leśną drogę. Szybko rozumiemy, że popełniliśmy błąd. Droga jest grząska, błotnista, a często piaszczysta, co dla roweru wiadomo co oznacza. Wiadomo, że nie rezygnujemy, tylko przemy do przodu odganiając się jednocześnie od chmar komarów, much i gzów. Krótko mówiąc, beznadzieja. Pedałujemy tak szybko jak to możliwe, ale owady lecą widać razem z nami. Co gorsze, droga zaczyna wspinać się pod górę, zwężać, a błoto jest już nieprzejezdne. W końcu jechanie po niej staje się niemożliwe. Dajemy za wygraną i dalej pchamy rowery wspinając się ciągle pod górę wśród zabójczych krwiopijców. Chcę umrzeć.

 

 

 

Nawet tu, w środku lasu znajdujemy wapienny krzyż.

Wreszcie docieramy na polanę, gdzie stał kiedyś klasztor. Zostały z niego mury, piwnice i studnie. Teren jest zachwaszczony, ciężko przedrzeć się przez pokrzywy i oset, a wszelkie dziury w ziemi ogrodzono plastikową taśmą dla bezpieczeństwa. To jest prawdziwy koniec świata rządzony przez roje agresywnych owadów. Tylko dla zaawansowanych wariatów. Dla nas ciut za dużo. Na terenie ruin znajduje się cmentarz żołnierzy z I wojny światowej z obu stron konfliktu oraz kontrowersyjny dla Polaków cmentarz ukraińskich żołnierzy UPA. Nie jest to jedyna mogiła UPA w tych okolicach.

 

 

 

 

 

 

Obok ruin, w równie nieprzyjaznym terenie znajdujemy pustelnię albertyńską. Św. Brat Albert założył pustelnię w 1891 r. urzeczony dzikością Roztocza (tak, znajdujemy się już na południowych krańcach Roztocza) na terenie należącym do hrabiego Ludwika Dębickiego. Pustelnia służyła w okresie letnim jako odosobnienie dla braci i kandydatów na braci. Gdy hrabia utracił ziemie, pustelnia została zlikwidowana. Dziś mieści się tu pamiątkowa kapliczka.

Odosobnienie od ludzi było to na pewno, ale nie od komarów. Stojąc tu marzyłam o sutannie, która zasłoniłaby dokładnie każdy fragment ciała. W tym przypadku nie pogardziłabym też muzułmańską burką.

 

 

Sprowadzamy rowery po błotnistej ścieżce, a następnie pędzimy w dół łapiąc komary zębami. Szybko docieramy do auta. Jesteśmy wykończeni.

Proziak z powidłami i mlekiem załatwia sprawę. Szybko odzyskujemy dobry humor i energię 🙂

 

 

Odpoczywamy chwilę i ruszamy w dalszą drogę.

Tu żegnamy się z województwem podkarpackim i witamy Lubelszczyznę, nasze rodzinne strony. Jednak do domu ciągle nam nie spieszno.

Przed nami przystanek Roztocze.

 

c.d.n.

 

K