Skok na Roztocze

29 – 31 lipca 2018

 

W zasadzie to jeszcze nie Roztocze. Zatrzymujemy się na pograniczu Kotlin Podkarpackich i Wyżyn Polskich. Zwyczajowo do Roztocza zalicza się, obok najważniejszego, Roztoczańskiego Parku Narodowego ze stolicą w Zwierzyńcu, również Krasnobrodzki Park Krajobrazowy oraz Puszczę Solską, która geograficznie należy już do tzw. Równiny Biłgorajskiej. Ma to znaczenie dla tych, którzy chcą zrozumieć przyczyny zmieniającego się krajobrazu, roślinności oraz pogody.

Gdyby pociągnąć dalej na zachód, w Lasy Janowskie, to otrzymujemy pas zielonych, lekko pofałdowanych terenów ciągnący się przez 150 km od Horyńca na granicy z Ukrainą aż do Wisły w Zawichoście, w którym las stanowi 95% jego powierzchni. Można oddychać.

Z Monasterza kierujemy się ciągle wzdłuż granicy. Mijamy Prusie i wjeżdżamy do woj. lubelskiego, gdzie pierwszą wioską są Siedliska. Liczymy na obejrzenie skamieniałych drzew, osobliwości na miarę Europy. Niestety, muzeum jest nieczynne, bo jest niedziela, informuje pan, który zamyka drzwi niewielkiego budynku stojącego w środku wsi obok cerkwi. Skamieniałe drzewa powstały kilkanaście milionów lat temu, gdy było tu ciepłe morze. Jeden gatunek drewna pod wpływem warunków chemicznych powoli zamieniał substancję organiczną na krzemionkę. To bardzo rzadkie zjawisko geologiczne można obejrzeć na polskich kresach, w wiosce Siedliska.

 

 

 

 

 

 

Jedziemy więc dalej. Tu rozstajemy się z pograniczem i skręcamy na zachód w kierunku Narola, gdzie znajduje się XVIII-wieczny pałac rodu Łosiów, któremu nowy blask przywrócono pod koniec lat 90 i znajduje się w nim centrum kultury. Cóż, niedziela widać nie jest dobrym dniem na zwiedzanie czegokolwiek w tych stronach, bo pałacowe bramy stoją zamknięte. W niedzielę się odpoczywa, wiadomo.

W Narolu znajduje się punkt odpoczynku szlaku Green Velo. Grupa rowerzystów odpoczywa przy stoliku pod ocienioną wiatą. Oprócz wiat piknikowych, punkty wyposażone są również w podstawowe narzędzia do serwisu rowerów i oczywiście w stojaki rowerowe i tablicę informacyjną z mapą.

W restauracji tuż obok pochłaniamy pierogi, jedzenie, na którym w tych stronach trudno się zawieść i jedziemy dalej.

 

Wybieramy kemping w Majdanie Sopockim, bo jest w lesie czyli będzie cień i nad jeziorem, czyli będzie ładnie. Jeziorko to w rzeczywistości podłużny zalew na rzece Sopot otoczony lasem sosnowym. Po obu stronach jeziora są pola namiotowe i domki, ale tylko ten po zachodniej stronie przyjmuje kampery i przyczepy. To dawny ośrodek harcerski, który obecnie dzierżawią osoby prywatne. Niestety, obiekt wymaga remontu, odnowienia, inwestycji. Bez tego będzie popadał w ruinę. Drewniane, klimatyczne domki stoją już zamknięte, a w łazienkach ciepła woda jest tylko dla pierwszych dwóch osób, które mają szczęście znaleźć się pod prysznicem we właściwym momencie. Miejsce jest świetne, odcięte od cywilizacji. Nad jeziorkiem działa kilka barów z prostym, barowym jedzeniem, ale w jednym z nich są domowe pierogi, więc damy radę 😉

Zapadamy się tu na dwa dni i zapominamy o bożym świecie, tylko czasem wyjeżdżamy na przejażdżkę rowerową. Koty udają się w dość dalekie wycieczki między sosny, a Czarny przynosi nam w pyszczku piękną jaszczurkę, którą następnie bawi się przez pół dnia. Blee.

 

 

 

 

Zapadamy się też dosłownie. Piaszczysty grunt przykryty suchym igliwiem jest zdradliwy. Gdy chcemy wyjechać, krowa mówi niee.

Energiczni gospodarze wiedzą co robić. 15minut i ciągnięci przez traktor wyjeżdżamy na utwardzoną ścieżkę.

 

 

 

Jedziemy przez roztoczańskie lasy. Zajeżdżamy do Czartowego pola, rezerwatu przyrody, w którym można oglądać piękno tutejszego krajobrazu, tzw. szumy, czyli przełomy wypiętrzającego się terenu, po których spływa rzeka tworząc małe wodospady. Takich miejsc jest w okolicy kilka, a są one dowodem na to, iż znajdujemy się na granicy wyżej położonego Roztocza i niżej położonej Równiny Biłgorajskiej.

Parking przy rezerwacie jest pełny, mamy w końcu szczyt sezonu turystycznego. Jedziemy kawałek wzdłuż potoku i odjeżdżamy. Las tu jest gesty, wspaniały.

Kolejnym przystankiem jest Biłgoraj. W środku współczesnego osiedla z lat 80, przy ul. Nadstawnej, jak kosmiczna stacja, stoi zagroda sitarska z początku XIX w. W XVIII w. Biłgoraj zaopatrywał w sita całą środkową Europę. Działało tu 1800 zakładów sitarskich. Nie dziwne więc, że zachowano tę jedną, oryginalną, otoczoną nieciekawymi blokami i supermarketem. Po przekroczeniu furtki cofamy się o dwa wieki. Ciekawostka warta pół godziny życia.

W muzeum dowiaduję się, iż sita wyrabiano z cienkiego drewna oraz włosia z końskiego ogona. Kobiety przędły sita, a mężczyźni formowali koła. Dziś nie działa żaden zakład wyrabiający sita w sposób tradycyjny, z końskiego włosia. Przetrwała jedynie produkcja drewnianych kół. Sito wytwarza się z metalu lub plastiku.

 

 

 

 

 

 

 

 

Z Biłgoraja kierujemy się dalej na zachód. Naszym kolejnym celem są Momoty Górne, wioska położona na skraju Lasów Janowskich. Jedziemy wąską drogą bez numeru przez gęsty las, wzdłuż granicy województwa lubelskiego i podkarpackiego. Mijamy drewniane osady: Andrzejówka, Bukowa, Ujście, Kiszki. Jest tu pięknie, pusto i malowniczo.

W Momotach Górnych stoi całkiem współczesny, drewniany kościół. Jego niezwykłość polega na tym, że bogato rzeźbione w drewnie wnętrze: polichromie, płaskorzeźby, witraże, meble wykonał własnoręcznie rzeźbiarz-samouk, proboszcz parafii w latach 70. Gdy poprosił o pomoc rzeźbiarzy z Akademii Sztuk Pięknych, ci po obejrzeniu wyników pracy stwierdzili, że nic tu po nich. Uznali, że ksiądz stworzył dzieło tak unikalne, że żadna inna ręka nie powinna go dotykać.

W drodze do Momotów nadchodzi burza. Zjawisko jest gwałtowne, woda leje się z nieba strumieniami, a wiatr powoduje, że czasem siepie w bok trzęsąc na dodatek krową ledwo trzymającą się wąskiej drogi. Drzewa niebezpiecznie rzucają gałęziami na drogę. Modlimy się, aby nie złamał się na nas cały właściciel gałązek.

Gdy parkujemy pod kościołem w Momotach, wyjście z samochodu nie jest możliwe. Czekamy, aż deszcz się zmniejszy i będziemy mogli coś zobaczyć przez szybę. Gdy nawałnica wreszcie ucicha, przez szybę widzimy zamkniętą bramę kościoła. Szkoda.

 

Zmęczeni burzą rezygnujemy z odwiedzin w Szklarni i Łążku Garncarskim, kolejnych atrakcjach okolicy.

Po półtorej godziny meldujemy się w Sandomierzu na kempingu Browarny, miejscu znanym nam już z tej podróży, z październikowego przystanku. Jak miło tu wrócić latem.

Jak miło kończyć tu podróż życia…

 

c.d.n.

 

K