Kopenhaga – subtelna elegancja, pozytywne wibracje

19-21 lipca 2017

Pierwszy dzień w Kopenhadze zaczyna się po południu. Wysiadam z kolejki na dworcu centralnym. Zawsze oglądam dworce. Ich wygląd świadczy o podejściu gospodarzy do gości. Zależy im czy nie bardzo… Budynek dworca pochodzi z początku XX wieku i jest typowym budynkiem dworca z czerwonej  cegły jakich wiele w krajach nordyckich. Jest w nim elegancja i dostojeństwo. To, co od razu dostrzegam to czystość. Tak pozostanie do końca pobytu w Kopenhadze. To wyjątkowo zadbane miasto. Podobno nieruchomości są kosmicznie drogie. Cóż, Dania to wysoko rozwinięta cywilizacja zachodnia. Przemysł biotechnologiczny, transport, ropa to trzon gospodarki. Mają tu swoją „medical valey” skupiającą firmy z branży badań nad lekami. Nie dziwi więc, że kasa jest i to w Kopenhadze widać. Ale nowoczesne, zadbane budynki to nie wszystko. Mikroskopijna Christiania jest zaprzeczeniem wszystkiego co Dania reprezentuje jako europejska potęga. Ale po kolei.

 

Tuż obok dworca znajduje się słynny park rozrywki Ogrody Tivoli. Wraz z pobliskim Klampenborgiem są najstarszymi lunaparkami na świecie. Ogrody Tivoli otwarto w 1843 roku. Zaglądam przez ogrodzenie i widzę zanurzone w zieleni alejki, piękne stalowe altany i latarnie przypominające stylem wieżę Eiffla.

 

Idę dalej spacerkiem w kierunku starówki. Kopenhaga nie ma głównego rynku, życie miasta koncentruje się w kilku miejscach, które chcę dziś odwiedzić.

 

Fontanna przed Muzeum Thorvaldsena – tutejszego super-rzeźbiarza
Zamek Christiansborg – kiedyś królewski dziś siedziba parlamentu. Obecny budynek zbudowano na początku XX wieku, ale król nie chciał w nim mieszkać.
Pomnik Christiana IX. Ciekawe co temu koniowi w ogon? Christian to najpopularniejsze imię duńskiej rodziny królewskiej.

Mijam zamek i kieruję się nad rzekę, aby obejrzeć nowoczesny budynek Biblioteki Królewskiej nazywany Czarnym Diamentem. Błyszcząca fasada budynku nie jest ze szkła. Jest to czarny granit z Zimbabwe wypolerowany we Włoszech. Budynek zaprojektowało biuro z Aarhus. Czarny monolit góruje na nabrzeżu. Może i jest ciut przysadzisty, ale jedne z największych zbiorów bibliotecznych Europy wymagają dostojnego opakowania. Wnętrze budynku, dzięki przeszklonemu patio, zalewa naturalne światło, a faliste, miękkie linie kontrastują z bryłą zewnętrzną. Na dzisiejsze czasy nie jest to jakiś spektakularny budynek, ale biorąc pod uwagę, że został zbudowany w 1999 to już szacuneczek.

Budynek przylega „plecami” do Duńskiego Muzeum Żydowskiego.

 

Miejsce połączenia budynków

Na przeciwległym brzegu kanału znajduje się ciekawa kładka dla pieszych. Są to cztery połączone okręgi z masztami i linami jak wanty.  Kładkę, oddaną do użytku w 2015 roku, zaprojektował artysta Olafur Eliasson i od razu stała się znakiem rozpoznawczym Kopenhagi.

 

 

Dochodzę do przystani i kieruję się na kładkę wiodącą na wyspę. Kładkę bezkolizyjnie współdzielą piesi i rowery.

 

 

Na wyspie moim dzisiejszym celem jest Kopenhaga Street Food czyli żarcie uliczne z różnych stron świata pod jednym dachem. Szalona jadłodajnia wraz z galerią sztuki współczesnej mieści się w dawnych, gigantycznych magazynach portowych. Tłum wypoczywa na nabrzeżu na leżakach, pachnie obłędnie, świeci słońce, z głośników sączy się klubowa muzyka. Siedzieć można wszędzie, meble są prowizoryczne, ze skrzynek, beczek, palet. Nie mam wątpliwości, że tu bije młode serce miasta. Atmosfera luzu i dobrego, miejskiego życia wypełnia moje żyły, zamykam oczy sącząc zimne piwo. Odpływam. Jestem mieszczuchem – tęsknię za Warszawą.

 

 

Wracam powoli do rzeczywistości, znów przechodzę przez kładkę z kolorowymi szkiełkami. Dochodzę do najbardziej rozpoznawalnej ulicy i jednocześnie kanału Kopenhagi Nyhavn, wzdłuż którego stoją jachty a piesi zaglądają na pokłady. Elewacje kamienic mienią się kolorami. Uroczo tu, ale tłoczno od turystów, a chodniki wąskie. Szybkie zdjęcia i ewakuacja.

 

 

Wracam na dworzec bardzo długą ulicą – deptakiem o nazwie Stroget wzdłuż której ciągną się sklepy. Zaglądam tu i tam.

 

 

Dziś wracam już na kemping do Ishoj.

 

Kolejnego dnia wyruszamy z kempingu przy ARKEN, aby zatrzymać się na placu kempingowym położonym blisko centrum Kopenhagi. Z zatrzymaniem się kamperem w dużych miastach zawsze jest problem. Place są oblegane i niezbyt komfortowe. Ten w Kopenhadze to zwykły asfaltowy parking z sanitariatami w kontenerach. Jest ciasno, kamper na kamperze, no ale z drugiej strony za jakikolwiek hotel trzeba zapłacić co najmniej 3 razy tyle, a wszystko tu jest co potrzeba, więc nie ma co narzekać. Miasto to miasto.

 

Instalujemy się, Leszek pracuje, a ja jadę na wycieczkę rowerową na przedmieścia Kopenhagi śladem nowoczesnej architektury spod ręki najlepszych architektów.

Trasa rowerowa wiedzie przez rozległe, zielone błonia i zagajniki. Zapominam, że jestem w europejskiej, nowoczesnej metropolii.

Moim celem jest kilka obiektów na południu miasta. Wszystkie są blisko siebie, idealnie! Ruszam.

Zaczynam od najdalszego. Jadę do niego przez pole golfowe, bo tak prowadzi mnie ścieżka.

 

 

Kompleks budynków położony na obrzeżach nowoczesnej dzielnicy Orestad nazywa się 8TALLET (8House), bo budynki tworzą cyfrę 8. Za projektem stoi biuro BIG oraz architekt Bjarke Ingels. Realizacja wygrała wiele nagród architektonicznych w Danii i jest największą prywatną inwestycją mieszkaniową w dziejach Danii. Jest tu ultranowocześnie, wokół ciągle jeszcze trwa budowa nowych osiedli, miasto się rozbudowuje. Każdy budynek w sam w sobie to perełka, jednak dla mnie tu jest za pusto, nie ma drzew, trochę smutno i nostalgicznie jakoś. Nie wiem…

 

 

Kieruję się z powrotem na północ, mijam niedawno wybudowaną halę widowiskową.

 

 

Nowoczesne biurowce

 

Docieram do budynku niezwykłego. Stoi za tym nikt inny jak MVRDV, moje ulubione biuro z Rotterdamu. Nawet w Danii ich dopadnę. Nie ma, że boli.

I już jest ciekawie, a w zasadzie spektakularnie. A to tylko zwykłe balkony w mieszkaniach 🙂

 

 

Oglądam kolejne budynki mieszkalne

 

 

 

Docieram do kolejnego punktu – futurystycznego Hotelu Marriott. Stoi samotnie na rozległych łąkach. To przy nim działa pole golfowe. A to przecież rzut beretom do centrum. Dojeżdża tu metro.

 

 

Jadę dalej, co chwila mijam ciekawy budynek, męczy mnie to ciągłe zsiadanie z roweru 😉

 

 

No ale pamiątkowe zdjęcie knajpy o nazwie będącej imieniem naszego kota muszę pstryknąć.

 

 

Mieć takie okna w domu…

 

Albo takie…

 

Docieram do kanału, aby przejechać kładką na Zelandię, bo aktualnie znajduję się na sąsiedniej wyspie Amager.

 

 

Tuż przy kładce na drugą stronę stoi kolejne dziecko MVRDV – Frosilo – budynek mieszkalny powstały z przebudowy dwóch potężnych silosów. To jest coś!

 

 

Po drugiej stronie stoi biurowiec kształtem nawiązujący do kadłuba statku.

 

 

Jestem już prawie przy naszym parkingu. Okolica bardzo nowoczesna.

 

 

Odpoczywam, ale nie mam dość Kopenhagi. Te przestrzenie, brak tłumów, czystość, to wszystko sprawia, że czuję się zrelaksowana i w dobrym nastroju.

Razem jedziemy na wycieczkę do centrum. Przy naszej kładce z silosami MVRDV znajduje się przystanek autobusu wodnego, który zabierze nas do centrum. Chcemy zobaczyć miasto z wody.

 

 

Płyniemy. Woda między wyspami jest szeroka. Patrzymy na budynki stojące na nabrzeżu. To mieszanina starych, ceglanych doków, nowoczesnych apartamentowców i biurowców oraz kamienic.

 

Kopenhaska Opera

Ultranowoczesny budynek elektrowni, który zdobi pejzaż miasta
Stare, modernistyczne magazyny
Ceglany dok pol lewej mieści Muzeum Historyczne, nowoczesny budynek okalający Muzeum to sąd.

Wysiadamy na ostatnim przystanku na północy miasta przy tłumnie odwiedzanym przez turystów pomniku syrenki.

Dziś nie jest inaczej, tłum Azjatów oblega małą figurkę, najchętniej wzięliby ją do domu i po sprawie.

 

 

A ona niezmiennie zadumana, oj wy głupi ludzie, zatrzymajcie się na chwilę i pomyślcie 😉

 

 

Wracamy już drogą lądową oglądając miasto. Trzymamy się wody. Wpadamy pomachać królowi – Amalienborg to siedziba rodziny królewskiej od 1794 roku. Nikt nam jednak nie odmacha, bo rodzinka spędza tu zimne miesiące, czyli teraz ich ni ma. Dziedziniec zamkowy to rozległy plac. Mamy szczęście, bo akurat zmienia się warta. Azjatyccy turyści biegną robić zdjęcia i filmować. Autentycznie jesteśmy świadkami przepychanki tuż pod nogami maszerujących wartowników, kto zajmie najlepsze miejsce, kto będzie pierwszy. Gapimy się na tę groteskową scenkę i mamy ubaw po pachy. Czy ja mam coś do Azjatów? Myślę, że to Chińczycy. Myślę, że cieszą się, że wreszcie podróże do obcych krajów są dostępne również dla nich i nie zważają na konwenanse.

 

 

Tuż obok pałacu stoi Kościół Marmurowy wzniesiony w związku z 300-leciem panowania rodziny królewskiej Oldenburgów. Budowano go 150 lat, został otwarty 1894 roku. Kopuła jest wzorowana na tej z Bazyliki Św. Piotra. Jest to największa kopuła w Skandynawii.

 

 

 

Jedziemy dalej. Przy Duńskim Teatrze Muzycznym odbywa się koncert pod gołym niebem. Słyszymy dźwięki flamenco odbijające się echem od pobliskich budynków. Zachodzi słońce, jest przyjemny, letni wieczór. Zatrzymujemy się na chwilę, aby posłuchać.

 

 

Jednak po chwili słyszymy głównie marsza wygrywanego przez nasze kiszki, a ponieważ jesteśmy już rzut beretem od kopenhaskiego centrum street foodu, jedziemy w te pędy.

Docieramy i zaczynamy wybierać. Nie jest łatwo…

 

 

 

Wygrywa wietnamskie żarcie, bułki na parze z kurczakiem teriyaki. Pycha.

 

 

Byczymy się chwilę patrząc na wodę i jedziemy zagubić się w Christianii.

Wolne Miasto Christiania to jest sztos. Jest to 40-to hektarowy obszar dawnych koszarów zasiedlony w latach 70′ przez grupę hippisów, którzy następnie ogłosili powstanie niezależnego miasta z własnym prawem. Początkowo władze walczyły z nielegalnymi mieszkańcami. Jednak Christiania kwitła i ostatecznie przymknięto oko na to dziwne zjawisko wymykające się regułom. Powstawały prowizoryczne domostwa zbudowane z czego popadło, przedszkola, szkoły, galerie. Do Christianii przybywali artyści tworzący wszelkie odmiany sztuki  alternatywnej: hippisi, punkowcy, malarze, rzeźbiarze, a nawet architekci. Dziś mieszka tu około 900 osób (w rozkwicie nawet kilka tysięcy). Nie wszędzie można fotografować. Mieszkańcy pilnują swojej prywatności, jak również swoich biznesów…

W sercu dzielnicy działa bazarek. Można kupić rękodzieło, biżuterię, ubrania, zioła, różne naturalne specyfiki, zjeść coś z autentycznego street foodu 😉

Spacerujemy zarośniętymi dróżkami zerkając na bardzo dziwne domostwa i ich mieszkańców, pomazane sprayem stare budynki wojskowe. Wieczorem można się poczuć nieswojo, choć podobno półświatek został już stąd wypleniony.

Tak czy siak atrakcja dla turystów to duża, miejsce jest inne niż wszystkie.

 

 

W tym miejscu przypomina mi się dziki mieszkaniec pewnego trawnika w Berlinie i jego prowizoryczne, patchworkowe domostwo. Berlin również ma swoją mikro-Christianię (patrz wpis o Berlinie http://www.kotyjada.pl/?p=654).

 

Został nam jeszcze jeden punkt do obejrzenia – niecodzienny akademik zaprojektowany przez … wiadomo, MVRDV 🙂

Mamy go po drodze do domu. Musimy się spieszyć, bo zaraz lunie.

Budynek ma kształt walca a balkony wysuwają się z niego jak szuflady. Fajny akademik…

 

 

Budynki uniwersytetu też niczego sobie. Nic, tylko studiować w Kopenhadze.

 

 

To już koniec Kopenhagi. Gdyby nie perspektywa podróży mostem nad Sundem oraz rychłego spotkania z Maćkiem w Oslo, zostalibyśmy tu jeszcze. Tyle nie obejrzanych obrazów i rzeźb tu zostawiam… Tyle wnętrz i smaków…

Do zobaczenia piękne miasto!

 

21 lipca – to jest dzień naszego przejazdu Mostem. Most jest dla nas ważny, bo oglądamy świetny szwedzko-duński serial kryminalny „Most nad Sundem”. Można powiedzieć, że tak się robi biznes, a my staliśmy się narzędziem. W filmie most jest piękny, spektakularny, zakręca. To czyni go wyjątkowym. Chce się nim jechać, pragniesz tego. Most łączy Kopenhagę ze szwedzkim Malmo, ma 8 km długości, a cała przeprawa do Szwecji, wraz z tunelem i sztuczną wyspą – 16 km.

Za przejazd mostem się płaci, słono. Za kampera i dwie osoby opłata wynosi 100 eur.

Niestety, w dzień przejazdu leje. Pech jak nie wiem. Mgła jednak okazuje się nie taka zła. Czubki przęseł toną w chmurach, most otwiera się przed nami tajemniczo. Czujemy się jak w serialu, który jest szaro-beżowy. Mamy radochę.

Od strony Danii mostu nie widać, bo dojeżdża się do niego 3,5 kilometrowym tunelem pod Sundem, a następnie 4 kilometrową sztuczną wyspą.

Most jest piękny.

 

 

Docieramy do parkingu po stronie szwedzkiej, z którego ogląda się most. Dziś widok jest ograniczony, ale radość jest i tak.

 

 

Wskakujemy do kampera, następny przystanek – Oslo – nasza brama do Norwegii.

 

 

 

 

Jedna myśl na temat “Kopenhaga – subtelna elegancja, pozytywne wibracje”

  1. Też widziałam ten serial – świetny. A most w mgle wygląda chyba dużo bardziej tajemniczo niż zwykle. Kiedyś tam byliśmy, za bezdzietnych czasów, ale tych przedmieść nie widziałam. Wow!

Możliwość komentowania jest wyłączona.