Szlak Wybrzeża dzień 3 – szary

6 sierpnia 2017

 

Mieliśmy jechać szlakiem 2 dni, ale jechaliśmy 3. Taki stosunek mamy do naszych planów. Nie dało rady. Zbyt pięknie, aby się spieszyć, nie wypada po prostu.

Dziś czeka nas najdłuższa przeprawa promowa i prąd. Jaramy się tym. Jak wygląda najsilniejszy prąd pływowy na świecie? Ciekawe, ciekawe, jeszcze kawki?

Jedziemy naszą 17-tką dalej. Droga ciągle trzyma się wody. To jest w niej fajne. Mnóstwo punktów widokowych, parkingów, wyjść na szlaki, miejsc ucieczki, obcowania z naturą.

 

 

Niedługo po starcie dojeżdżamy do promu Kilboghamn – Jektvik. W tym miejscu połączyliśmy się już z tymi, którzy wjechali na 17 na sam koniec, na dwa ostatnie promy. Zrobiło się więc tłoczno, ale za to nie czekamy długo na prom. Rozsiadamy się wygodnie, bo czeka nas godzinka płynięcia. Leszek idzie czytać tam gdzie król. Ja też pogrążam się w lekturze. W pewnym momencie pani przez głośnik coś zapowiada po norwesku i nagle wszyscy zrywają się z miejsc i wybiegają na zewnątrz. Wieloryb? Orka? Lecę i ja. Na pokładzie ludzie robią sobie zdjęcia na tle gór i skał wystających z brzegu. Ale o co k’man, przecież tak jest na każdym promie. Nagle dostrzegam go! Stalowy globus znany mi z przewodnika. Mijamy koło podbiegunowe! Ale jak, to już?? Tu? Na promie?

Robię więc i ja zdjęcie globusa, chwilę oddaję się samotnej refleksji, że oto przekraczam koło podbiegunowe razem z moim kamperem, dwoma kotami i mężem … w kiblu co prawda, ale zawsze. A jeszcze 3 miesiące temu przedstawiałam status projektu zarządowi pocąc się i dukając. Warto było to robić, myślę sobie. Nie byłoby mnie tu dziś, gdyby nie te poty przed zarządem. Życie jest piękne i ma sens, każdy dzień ma sens. Tylko dlaczego mój mąż przekracza koło podbiegunowe na sedesie?? Cóż, tak to już u nas jest…

Ludzie powoli wracają na miejsca, emocje opadają. Wraca też Lesio…

 

 

Gonimy mocno naprzód, bo chcemy jeszcze dziś oglądać prąd pływowy Saltstraumen. Stajemy na chwilę na odpoczynek, a tu przed nami jęzor lodowca, a tak ni z gruchy ni z pietruchy. Proszę bardzo.

 

 

Niestety ktoś niebieskie wcześniej niebo przemalował na szaro – buro i dodał niskie chmury. Jakiś Maksymilian Gierymski chyba.

Znajdujemy po drodze kolejny Skulpturlandskap. Parkujemy, wchodzimy w szutrową ścieżkę. Drogowskazy kierują do dwóch instalacji. Idziemy najpierw do czegoś co nazywa się tajskim domem. Idzie się kawałek, przez bagniste łąki przerzucono kładki. Takie podłoże będzie standardem na północnych szlakach, kolejny argument za dobrymi butami. Ściółka jest porośnięta mchem, który chłonie wodę jak gąbka i trzyma ją.

 

 

Na końcu kładki widzimy dach. Podchodzimy bliżej. Nad małym jeziorkiem stoi domek w stylu japońskim. Wchodzę na ganek. Na drzwiach domku wisi kartka.

 

 

Zdejmuję więc buty i wchodzę. W środku panuje nienaganna czystość. Jest to miejsce medytacji. Na wprost, na podeście leży jakaś księga, a obok notes w skórzanym etui i długopis. Otwieram zeszyt. Można wpisać coś na pamiątkę. Wpisuję, że koty tu były. Księga to teksty do medytacji, tak myślę. W rogu stoi koza i drewno, można napalić, gdyby było zimno w czasie medytacji. Są też świece i koce. Wszystko uporządkowane i czyste. Ktoś o to dba, a przybysze szanują.

 

 

Nieopodal domku znajdujemy kolejne miejsce. Stoi tu szałas, palenisko, pełne wyposażenie, aby przetrwać noc. Miejsce magiczne.

 

 

Wracamy i idziemy do kolejnego miejsca. Tabliczka informuje o artyście i tytule dzieła.

 

 

Na szczycie skalistego wzniesienia zbudowano ruiny zabudowań. Miejsce refleksji i ciszy.

 

 

Jedziemy dalej zupełnie w środku spokojni. Tak jakby to, co się teraz dzieje było zupełnie normalne, naturalne, jakbyśmy jechali na jakiejś miękkiej substancji niesieni naprzód bez najmniejszych wątpliwości, że to jest najlepsze dla nas.

Wjeżdżamy na ostatni już na Szlaku Wybrzeża prom Agskardet – Foroy i jedziemy dalej krętą drogą do celu – Saltstraumen.

Most, z którego obserwuje się prąd znajduje się nad cieśniną Saltstraumen, 33 km przed finiszem Szlaku Wybrzeża – miastem Bodo. Zatrzymujemy się na parkingu pod mostem. Na drzwiach hotelu umieszczono informację o godzinach pływów. Jest godzina 20:00, a najbliższy przypływ będzie o 23:30. Korzystamy z tego czasu, aby pojechać do Bodo i zorientować się skąd odpływają promy na Lofoty. Mamy bowiem chytry plan przeskoczyć na sam koniec archipelagu. Dojeżdżamy do Bodo wkurzeni, ponieważ kilkukrotnie mijaliśmy punkty naliczania opłat.. To samo czeka nas z powrotem, a potem jeszcze kolejne dwa razy. To będzie najdroższe miasto w Norwegii – Bodo.

Dowiadujemy się, że najbliższy prom mamy o 3:30. Idealnie. Obejrzymy prąd i pojedziemy na prom. Złapiemy trochę snu płynąc, bo przeprawa trwa 3 godziny.

Plan realizujemy gładziutko. O godzinie W idziemy na most. Jest bardzo ciemno z powodu niskich chmur, do tego siąpi deszcz. Nieciekawie.

Prąd przypływa. Zawsze, co 6 godzin z zegarkiem w ręku 400 mln m3 wody przepływa z prędkością 20 węzłów przez cieśninę szeroką na 150 m i długą na 3 km. Łączy dwa firody: Saltenfjord i Skjerstadfjord.  Stoimy na moście, oprócz nas inna para. Prąd można też obserwować z brzegów cieśniny. Ustawiły się tam grupki ludzi. Widowisko już się zaczęło. Pod nami wcześniej spokojna woda zamieniła się w rwący, górski potok. Widać jak wielki jęzor wody miesza się z wodą stojącą tworząc wiry i podwodne wodospady. Podobno zginęło tu wiele osób i nadal giną żądni wrażeń. Porywają się bowiem na oglądanie prądu z wody i czasem coś pójdzie nie tak… Easy come, easy go.

Niestety zdjęcia i filmy są bardzo słabe ze względu na porę i aurę. Jednak wrażenia pozostaną niezapomniane.

 

 

Jedziemy do Bodo i wjeżdżamy na prom. Zabieramy picie i koce z kampera na pokład, bo jest zimno. Zasypiamy szybko, budzi nas informacja, że dobijamy do Lofotów.

 

 

Od dziś nasz kamper to Fjord, a koty Lo-koty 😉