Lofoty – Dalmacja północy – dzień 1

7 sierpnia 2017

 

Lofoty to archipelag górzystych wysp ciągnący się na długości 112 km, mocno wysunięty na ocean. Ma kształt kosy.

 

Ten niewielki skrawek ziemi przyciąga rzesze turystów. Góry wyrastają z ziemi niemal pionowo, zakończone są ostrymi wierzchołkami. Pomiędzy postrzępione granie wcinają się turkusowe fiordy, przy których przycupnęły mikroskopijne rybackie osady. Wszystko tworzy scenerię bajkową. Do tego dochodzi łagodny, morski klimat, mimo położenia za kołem podbiegunowym. Wszystko za sprawą oblewającego Norwegię prądu zatokowego, który przybywa tu z Zatoki Meksykańskiej. Dlatego będąc tu, można zapomnieć, że jest się na dalekiej północy, a poczuć się bardziej jak w tropikach południa.

Zbliżający się archipelag Lofotów, który widzimy z promu wydaje się być pionową czarną ścianą gór. Wygląda niepokojąco i ciągnie jak magnez.

O 6:30 wyjeżdżamy z promu i skręcamy w lewo czyli kierujemy się na koniec. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do miejscowości A i jest to zapewne najkrótsza nazwa geograficzna, jaką można odnaleźć na mapach, a jednocześnie koniec jedynej, biegnącej przez Lofoty drogi 🙂

Leszek chwilę śpi, następnie pracuje, a ja idę oglądać jak tu jest. A jest piękne lub a jest pięknie 🙂

Idę na cypel, skały, zatoczki, woda, dziko. Łażę długo, bo w tym miejscu cała Księga Diny i jej główna bohaterka stają się łatwe, dostępne, w pełni zrozumiałe. Ta przyroda budzi w człowieku jakieś pierwotne instynkty, trudno to wyjaśnić słowami. Myślę o Dinie już cały czas, uczepiła się. Trzeba się przyzwyczaić. Idę do miasteczka, które stanowi szutrowe skrzyżowanie, rybackie chatki zwane rorbuer, biuro informacji turystycznej oraz piekarnia, w której sprzedają tradycyjne bułeczki cynamonowe. Wchodzę i przenoszę się w czasie, czuję zapach świeżych wypieków i kawy.

 

 

Mieszkańcy Lofotów żyją z turystyki i ryby. Wszechobecne rude domki na palach w sezonie letnim wynajmowane są turystom, ale w zimie dalej spełniają swoje funkcje domów rybackich. Wszędzie stoją żerdzie do suszenia sztokfisza. Nie pachną. Taki urok.

Mimo dużego ruchu turystycznego nie ma tu cywilizacji, drogi są kiepskie, sklepy słabo zaopatrzone. Nam się to podoba. W tym tkwi wyjątkowość Lofotów.

Leszek dołącza do mnie i jemy bułeczki. Wszyscy je jedzą lub noszą w papierowych torebkach. Ich zapach unosi się nad A.

 

 

Jedziemy do kolejnej osady będącej symbolem Lofotów – Reine. Po drodze zachwycamy się widokami.

 

 

Leszek ma po pachy roboty – trafiło się biedakowi akurat na Lofoty. Idę sama do miasteczka, które tym różni się od A, że ma więcej kutrów na przystani i kościół. Jest też spektakularnie położone, wciśnięte między fiord a góry. Niestety czubki gór mamy ucięte przez niskie chmury, Lofoty nie pokazują nam się w pełnej krasie. Ale to też ma swój urok. Tajemniczość i melancholia.

 

 

Lofoty są częścią regionu Nordland. Tu też należy szukać rzeźb Skulpturlandskap.

Zatrzymujemy się aby odnaleźć jedną z nich. Szukanie rzeźb to chyba największa frajda. Trzeba się ołazić, zawsze są ukryte. Zmuszają do ruchu na świeżym powietrzu, koncentracji, otwartości, bo nigdy nie wiesz czego szukasz. Zawsze zaskakują. Każda jest zupełnie inna.

Znajdujemy ją w końcu w skalnym zakamarku.

 

 

Piękna faktura.

Szukamy kolejnych rzeźb, na Lofotach jest ich kilka. Przejeżdżamy przez wąski most na inną wyspę i znajdujemy dziwną wieżę bez drzwi i okien.

 

 

Artysta zbudował ją tylko i wyłącznie z kamieni znalezionych naokoło. Nie użyto żadnego spoiwa, trzyma się tylko siłą naporu kamieni i dopasowaniem ich kształtów. Może jest to nawiązanie do norweskiej tradycji budowania jak najwyższych i jak najbardziej wymyślnych wież z kamieni? Sami zaczęliśmy oddawać się tej rozrywce. Wieżę w terapeutyczną moc kamieni. Stukają o siebie w trakcie układania przypominając dziecinne zabawy. Występują w nieskończonej ilości kształtów i kolorów, w czym są lepsze od klocków.

Norwegowie układają wieże na potęgę. Podobno w ich cieniu kryją się trolle, które nie lubią światła.

 

 

Gotujemy z widokiem na basztę, a następnie jedziemy dalej do kolejnego miejsca, gdzie jest rzeźba. Dojazd tam to jest sztos. Jedziemy dość długo szutrówą, dojeżdżamy do jakiejś otwartej bramy, na której wisi skrzynka taka na listy z instrukcją płacenia. Wrzucasz 20 NOK do skrzynki i jedziesz dalej 🙂

Tak robimy. Dojeżdżamy nad brzeg morza. Jest tu parking i sporo kamperów. One zawsze są pochowane gdzieś w dziurach. Stoi tu fort, jest wejście do rezerwatu przyrody i drogowskaz na Skulpturlandskap.

Idziemy kilometr wzdłuż plaży. Siąpi deszcz, a droga usiana jest owczymi bobkami w takiej ilości, że starczyłoby na nawóz dla całej Polski.

Z odnalezieniem tej rzeźby nie mamy problemu, bo stoi na pustkowiu. Widać tylko ją … i kupy. Głowa na cokole zmienia się w zależności od strony, z której się ją ogląda.

 

 

Uciekamy z tej ciemności, może za górką będzie mniej chmur. Jedziemy dalej poszukać jeszcze jednej rzeźby. Stoi przy samej drodze i prawie byśmy ją minęli. A to nie lada gratka. Jest to pawilon słynnego na cały świat gościa od pawilonów. Robi piękne, szklane pawilony w zaskakujących miejscach. Widziałam je w różnych galeriach i ogrodach rzeźb, ale dopiero tu, w naturze, na Lofotach można docenić kunszt pracy Dana Grahama.

 

 

Ruszamy poszukać miejsca na nocleg, zjeżdżamy z głównej drogi i trafiamy na niesamowite miejsce.

 

 

Spożywamy wykwintną kolację.

 

Niektórzy decydują się na kąpiel. Mamy 11 stopni…

 

My wolimy patrzeć popijając gorącą herbatkę

 

W zatoczce biwakują

 

Jutro znów trzeba nabić butlę, bo gaz skończył się kolejnego dnia po nabiciu drugiej 🙂

Lo-koty idą spać.