Costa Verde – Llanes

25 listopada 2017

Imieniny: Katarzyny 😉

Z Comillas jedziemy w kierunku Llanes trzymając się wybrzeża. Tu zaczyna się Costa Verde (Zielone Wybrzeże), a w Ribadeo na zachodzie ma swój koniec. Charakteryzuje się tym, że jest zielone i to nie na żarty, dzikie i przepiękne. Miasteczka są małe i bardzo malowniczo położone. Klify ustępują od czasu do czasu miejsca łagodnym wzniesieniom bujnie porośniętym zielenią.  Dzikie, małe zatoczki przypominają Chorwację. Tylko morze głośniej daje o sobie znać.

Kto zna hiszpańskie wybrzeże Morza Śródziemnego, w większości zabetonowane miastami i hotelami, tu będzie zaskoczony. Północne kurorty wyglądają inaczej. Zdecydowanie stawiamy na północ, nawet w listopadzie, gdy pogoda jest kapryśna, często pada deszcz i wcale nie jest ciepło. Gościnność i powściągliwość północy jest wyraźna i rekompensuje niepogodę. To wyjątkowe miejsce na letni urlop, a i zimowi podróżnicy nie będą narzekać. Najlepsze owoce morza są właśnie w miesiącach zimowych.

Wyjeżdżamy z Kantabrii i wjeżdżamy do Asturii. Jedziemy z Comillas drogą CA-236 wzdłuż linii brzegowej do San Vicente de la Barquera z nadzieją na nocleg na campingu. Droga wije się uroczo po zielonych wzgórzach, u stóp mamy ocean. Pięknie! W San Vicente okazuje się, że camping jest zamknięty. Jaka szkoda. Z żalem mijamy to malownicze, rybackie miasteczko i znajdujemy plac z serwisem kampera przy drodze. Nie jest ładnie, w środku niczego, na dodatek rozpadało się na dobre. Jednak nie ma tego złego, bo już za godzinę, w lokalnej spelunie szczerbaty Hiszpan wyśpiewa nam swoją historię. Z kolegą ledwo trzymają się na nogach. Tylko śpiewać mają siłę. Pieśń o trudnej do wyłapania melodii mówi o podróży z dalekiej Brukseli do Santander i o miłości do słońca. Tyle rozumiemy. Nie znamy hiszpańskiego na tyle dobrze, aby rozumieć lokalnego robotnika z ubytkami w uzębieniu, belgijskimi korzeniami i po spożyciu kilku szklanek bimbru (on spożywał, nie my). Nawet deszcz może przynieść chwile szczęścia.

Nazajutrz wychodzi słońce. Jak to w Hiszpanii. Jedziemy do Llanes.

Wybraliśmy wizytę w Llanes z powodu nietypowej galerii sztuki stworzonej w porcie rybackim. Betonowe sześciany falochronów zostały ozdobione kolorowymi obrazami. Nie mogę się doczekać!

Llanes nas zachwyca od pierwszych chwil. Położona między klifami rybacka osada posiada piękną plażę, spektakularne widoki na rozszalały ocean i bardzo ładną, średniowieczną starówkę. Do tego, z okazji imienin Katarzyny, objadamy się takimi rarytasami, że w Llanes osiągamy stan nirwany.

Parkujemy niedaleko Paseo de San Pedro, gdzie nietypowy łuk skalny z krzyżem dumnie strzeże miasta przed spienionymi falami Atlantyku. Znów pada.

 

 

 

Idziemy do przystani obejrzeć galerię sztuki zwaną Los Cubos de la Memoria stworzoną przez baskijskiego artystę Agustina Ibarollę. Świetny pomysł na ożywienie pejzażu sennego, rybackiego miasteczka. Z każdym metrem galeria zmienia swoje oblicze, ponieważ każdy sześcian został pomalowany inaczej z użyciem intensywnych kolorów.

 

 

W porcie akurat trwa wyładowywanie połowu. Kosze zanoszone są do budynku, który okazuje się restauracją. Co było robić po takim odkryciu. Koty poszły tam, gdzie zaniesiono kosze z wąsatymi homarami 😉

Zjadam langustę, pierwszy raz… możliwe, że ostatni. Cena jest dla mnie niemoralna. Podniebienie jednak szczytuje z radości. Jest lepsza od homara. Myślałam, że to niemożliwe. Fakt, że dopiero co pływała w oceanie zapewne podbija jej ranking.

 

Można popić i popatrzeć 😉

 

Miejsce top ten! El Balamu. Idźcie tam!

 

Spacerujemy. Gotycka katedra. Średniowieczne mury. Łódki wzdłuż kanału. Jest urok.

 

Te kolorowe butelki to lokalny produkt o nazwie orujo. W wersji podstawowej to zwykła grappa, a po polsku bimber. Kolorowe likiery powstają z bazy orujo i kremów o wszelakich smakach. Orujo czyste potrafi mieć moc jak porządna śliwowica. Likiery orujo są słabsze i słodkie. Nie nasza bajka. Butelczynę czystej weźmiemy zawsze. To się nie zmarnuje. Poza Kantabrią i Asturią orujo nazywają aguardiente i nigdy nie powiedzą orujo 😉

A tu złapany przy pracy 😉

 

 

Ruszamy dalej malowniczą drogą wzdłuż zielonego wybrzeża. Po kilkudziesięciu kilometrach odbijamy jednak na południe w kierunku majestatycznych szczytów Picos de Europa. Jedziemy do Cangas de Onis, skąd nazajutrz wybierzemy się na wycieczkę w góry, aby kontemplować Santa Cueva, jedyne takie sanktuarium mieszczące się w malutkiej grocie skalnej nad wodospadem. Koty takiej gratki nie przepuszczą!

 

Hasta pronto!