Gijon i troszkę Oviedo

27 – 28 listopada 2017

 

Z asturyjskich gór wracamy na wybrzeże, bo prognozy pogody nie są optymistyczne. Na północ idzie zimno i deszcze. Mamy kilka dni słońca, a potem będzie lało. Aktualnie w dzień świeci słońce i jest przyjemnie, ale noce, a szczególnie poranki są cholernie zimne – kilka stopni i wilgoć, która potęguje lodowatość. Woda jest na wszystkim. Pranie, pozostawione na noc, będzie mokre od nowa, a w Crocs’ach zbierze się jezioro zimnej wody. A tu trzeba rano wyjść z kampera i w szlafroczku pomaszerować pod prysznic. Znajoma, znawczyni Hiszpanii, pociesza, że i tak mamy dużo cieplej w kamperze niż Hiszpanie w swoich nieocieplanych i nieogrzewanych domach. Brr. Jak oni to znoszą?? To by tłumaczyło wysyp oferty ciepłych kapci (po naszemu ciapów) we wszystkich sklepach obuwniczych.

 

Podłogi hiszpańskich mieszkań są najczęściej z płytek. Latem to zbawienne, ale zimą, gdy wcale nie jest ciepło, musi to być uciążliwe. Dlatego ciepłe kapcie to podstawa!

Jedziemy do Gijon, chociaż chcielibyśmy do Oviedo. Jednak w stolicy Asturii, oddalonej zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od oceanu, zapowiadają mróz w nocy, a my nie ryzykujemy zamarznięcia instalacji lub wpadnięcia w poślizg na letnich oponach.

Stajemy na kempingu pod Gijon. Tu doświadczymy jednych z najgorszych chłodów w czasie naszej podróży. Właśnie ze względu na atak tej strasznej wilgoci przy niskich temperaturach. Łazienki na kempingu są nieogrzewane. Cierpimy. Grzejemy się w dzień, w promieniach słońca, jednak po zachodzie temperatura spada z minuty na minutę. Farelka Anna ma robotę. Takie to są uroki kamperowego życia zimą w Hiszpanii 😉

Nigdy jednak nie jest tak całkowicie beznadziejnie, bo wszędzie jest jakiś plus. Na kempingu pod Gijon jest bardzo fajna knajpka, w której można się ogrzać, zjeść smaczne jedzenie i wypić dobre wino i surfować po internecie tak długo jak chcesz, nikt cię nie przegoni.

Do Gijon udajemy się autobusem, którego rozkład jazdy jest tak nieczytelny, że ludziom po studiach ścisłych ciężko go rozszyfrować. Czekamy na autobus, który nie przyjeżdża. Często nam się to zdarza niestety. Widocznie koło czterdziestki mózg zaczyna obumierać. Najlepsze info, jak dojechać z kempingu do centrum miasta mają recepcje kempingów. Wracamy więc. W gablocie przy recepcji wisi rozkład i nijak się ma do tego na przystanku. Co więcej, googlemaps mówi jeszcze co innego. Dziś jesteśmy w tym kraju trzeci miesiąc i dalej nie zgłębiliśmy tej tajemnicy. Co więcej, Hiszpanie nie rozumieją o co nam chodzi, przecież wszystko funkcjonuje dobrze.

W końcu udaje nam się dostać do Gijon. Mamy tu jedno popołudnie i wieczór, trudno więc poznać miasto w tak krótkim czasie. Pierwsze wrażenie nie jest pozytywne. Jest to miasto duże i przemysłowe. Starówka jest mała i schowana pośród terenów przemysłowych wokół portu. Dwie plaże sąsiadujące ze wzgórzem starego miasta są takie sobie. Jedna, od strony portu bardzo brzydka, druga po stronie wschodniej  całkiem przyjemna, jednak to typowa plaża miejska, wzdłuż której biegnie duża, ruchliwa ulica i stoją wysokie, nieciekawe budynki.

Na dodatek jest poniedziałek i nie jest to San Sebastian, więc wszystko jest wymarłe, bo jak już wiemy, niedziela i poniedziałek to dni domowe. Poza tą zasadą są oczywiście wielkie metropolie.

Spacerujemy po pustej, choć uroczej i zadbanej starówce pełnej placyków, zakamarków, wąskich ulic. Pnie się ku górze, na szczycie którego znajduje się fort i rozległy teren zielony do spacerowania. Roztacza się stąd piękny widok na ocean i miasto. Początkowy sceptycyzm ustępuje miejsca zachwytowi, bo oto nieciekawe Gijon pozostanie w naszej pamięci za sprawą pewnego artysty, który stworzył pomnik na szczycie wzgórza i nazwał go Elegia na Horyzont. Potężna betonowa bryła pomnika zamyka się w górnej części betonową obręczą. Po wejściu do środka walcowatej konstrukcji szum fal rozbijających się o klif wzmacnia się tworząc zaskakujący efekt. Piękne i ciekawe miejsce.

 

Ten pan przed ratuszem skąpany w ognistych promieniach zachodzącego słońca to nasz bohater z Covadongi – Don Pelayo.  Asturyjczycy kochają swojego sławnego króla.

 

 

Nazajutrz jest piękne słońce, korzystamy więc z tej pogody i jedziemy do Oviedo, a w zasadzie na jego obrzeża, obejrzeć budowle unikalne, jakich próżno szukać w poarabskiej Hiszpanii. Tu mogły powstać, nie zostać zniszczone i przetrwać w pięknym stanie do naszych czasów, czyli jedenaście wieków. Mowa o dwóch przedromańskich budowlach ukrytych na zalesionych zboczach pod miastem. Parkujemy u podnóża i wędruję w górę szutrową, leśną ścieżką. Zwiedzanie cudeniek możliwe jest tylko z przewodnikiem. Aby zwiedzać należy udać się w pierwszej kolejności do Palacio Santa Maria del Naranco, gdzie w miniaturowej kasie siedzi pani, która co godzinę opuszcza swoje biuro, aby oprowadzić grupę po tych niezwykłych budynkach. Taki system obowiązuje w porze zimowej, latem  otwarte jest Biuro Informacji i Kasa znajdujące się nieco poniżej obu kościołów.

Surowe budynki z subtelnymi zdobieniami zachwycają mnie od pierwszego spojrzenia. Słońce wspaniale oświetla ich idealne kształty. Santa Maria del Naranco nie był kościołem w momencie powstania w IX w. Uważa się, że był to raczej budynek użyteczności publicznej: sąd lub ratusz. Dopiero później jego przeznaczenie zostało zmienione na sakralne, ale tylko na górnej kondygnacji. Na dole w dalszym ciągu odbywały się jakieś posiedzenia czy narady. Architekturę tą nazywa się przedromańską, ponieważ budowle powstały zanim na dobre ukształtowały się cechy stylu romańskiego.

 

 

Grupa maszeruje do drugiej budowli – Kościoła San Miguel de Lillo. Tutaj mam ochotę paść na kolana, ale świadkowie mogą tego nie zrozumieć 😉

Powstrzymuję się więc i gapię tylko. Nie wiem skąd u mnie takie reakcje na ułożone jeden na drugim kamienie. Są ułożone idealnie, kształt budynku, jego proporcje, wszystko jest tu na miejscu. Strzelistość, co nie jest cechą budynków romańskich. Budowali z mozołem, ciekawe jak? Nie można fotografować wnętrza, trzeba wyguglać.

 

 

Zwiedzanie dobiega końca, pani przewodniczka żegna się, ludzie odchodzą, a ja grzeje się w słońcu i gapię jeszcze jakiś czas. Ptaszki ćwierkają, wiatru brak, zielono. Koniec listopada.

 

Wskakuję do kampera i odjeżdżamy z powrotem na wybrzeże, bo powoli napływają chmury, które przyniosą nieuchronny deszcz i zimno. Prognozy się sprawdzają, po godzinie zaczyna wiać, a następnie padać. Leje tak do rana. Zatrzymujemy się na prywatnym, niewielkim kempingu przy Ribadeo. Tu kończy się Costa Verde, a zaczyna dzikie i niebezpieczne wybrzeże regionu Galicia.Nie będzie jednak nam dane go objechać. Zapowiadają silne wiatry, spadek temperatury i deszcze. W taką pogodę pchanie się naszą krową na wąskie i kręte drogi galicijskich Rias Altas nie jest dobrym pomysłem. Postanawiamy więc jechać na południe regionu, gdzie pogoda ma być trochę lepsza – przed nami A Coruna.

Człapiemy jeszcze w deszczu na wino i cydr do pobliskiej knajpki. Ku naszej radości, do każdego zamówionego trunku dostajemy gratis przekąskę. Wjechaliśmy w region, gdzie tradycja prawdziwego tapas jest podtrzymywana. Tradycja ta zostanie z nami aż do wschodnich granic Andaluzji, po czym zniknie tak nagle jak nagle się pojawiła. W knajpce tej jemy też najlepsze papas bravas. W końcu zawitaliśmy do Galici, skąd wywodzi się ta skromna potrawa czyli ziemniaki z pikantnym sosem paprykowym.

Mniam. Deszcz, wino, ciepłe ziemniaczki 😉

 

Do zobaczenia w A Coruni.