Betanzos i Lugo – dwie perełki

2 grudnia 2017

 

Z A Coruñy jedziemy do pobliskiego Betanzos. Zmieniamy Ria da Coruña na Ria de Betanzos. Po drodze podziwiamy widoki na skaliste wybrzeże i dusimy się od dymu. To jest mega przeginka. My tu z Polski uciekamy od smogu na drugi koniec kontynentu. Ludzie, opanujcie się!

Sobota rano w Betanzos. Jasne, poranne, dymne słońce nad miastem. Biel. Betanzos jest białe, że bije po oczach. Piękne stare miasto. Białe, przeszklone wykusze, średniowieczne kościółki, widoki na ocean. Galicijskie miasteczka są przeurocze i bardzo zadbane, a tam gdzie się nie da, klasycznie zniszczone i w uroczej ruinie.

Z parkingu wspinamy się pod górę, w piekarniach i kawiarniach gwar. Odnajdujemy wybraną wcześniej churrerię, która dopiero zaczyna sobotni ruch. Rozpływamy się. Churros są idealne i czekolada też. Poranek nie jest ciepły, a więc takie śniadanie to prostu strzał w dziesiątkę.

 

Pełni czekoladowej energii idziemy na główny plac. Jest zalany słońcem i … dymem. Na placu gwar. Jest bazarek! Huraaaa!

Kochamy bazarki i zakupy na nich. W Polsce też, we Francji, Holandii, Hiszpanii i Włoszech. Wszędzie. A więc niespodzianka dla kotów. Kupujemy kiwi z wieczornego zbioru, z ogonkami, wiejskie, domowe masło w liściu winogronowym (które pozostanie świeże przez dwa tygodnie), lokalny biały ser i pomidory, spod folii, ale z własnego ogródka.

 

 

Galicia to raj dla miłośników wiejskich, prostych wyrobów. Nie ma tu wielkich, uprzemysłowionych gospodarstw. Ziemia jest podzielona, każdy rolnik uprawia swój kawałeczek, często tradycyjnymi, starymi metodami. Wyczytałam to po wizycie na tym bazarku. Nikt bowiem nie chce pozbyć się swojego kawałka ziemi. Wolą biedować niż sprzedać matkę żywicielkę. Są bardzo przywiązani.

Uszczęśliwieni nabyciem zdrowego jedzenia spacerujemy.

 

 

Nie marudzimy długo w Betanzos, to w końcu tylko przystanek na śniadanie. Jedziemy dalej wgłąb Galicii do Lugo przejść najlepiej na świecie zachowanym, rzymskim murem miejskim wpisanym na listę UNESCO. Znów jedziemy przez góry, zielone lasy i … dymy. Skąd się biorą: z palonych traw, liści, czy z kominów?? Może ze wszystkiego na raz. W każdym razie mamy wrażenie, że cała Galicia jest nim spowita.

Miasto leży na konkretnym wzgórzu, a parking dla kamperów prawie na jego szczycie. Dojazd naszą krową nie jest łatwy. Ruszanie pod górę z ręcznego mamy na szczęście opanowane 😉

Czy widok na parking może być oniryczny? 😉

 

 

Wspinamy się na starówkę. Mury od razu prezentują się w pełnej okazałości. Są bardzo wysokie (10 m), solidne, można po nich przejść stare miasto naokoło – dystans 3 km. Po drodze miniemy 85 wież. Najpierw jednak udajemy się do wnętrza starówki obejrzeć katedrę, która ma przypominać tę z Santiago. Chcemy zobaczyć, co nas czeka za chwilę 😉

Katedra jest średniowieczna, ale w kolejnych epokach dostawała kolejne ozdoby i została rozbudowana. Lugo to jeden z ostatnich punktów na szlaku Santiago przed jej celem. a więc kościół musi być duży. We wnętrzu surowe, kamienne ściany kontrastują z bogatymi, barokowymi zdobieniami.

 

 

Czas na spacer po murach. Są wspaniałe. Idzie się szybko i ciekawie. Ogląda się po jednej stronie zabudowania starego miasta, nierzadko w bardzo złym stanie, z drugiej strony życie toczące się na zewnątrz.

Czasem wznoszące się i opadające mury przypominają Wielki Mur Chiński.

 

 

Idziemy jeszcze na starówkę w poszukiwaniu jakiejś galicijskiej strawy, bo mury zabrały nam kalorie.

Przez przypadek trafiamy na wystawę zdjęć, której oprzeć się nie wypada mimo głodu – „Genesis” genialnego Brazylijczyka Sebastiao Salgado za darmo na rynku. Fascynujące zdjęcia rdzennych ludów wszystkich kontynentów. Widzieliśmy tę wystawę i dlatego z przyjemnością połykamy zdjęcia ponownie.

 

 

Przyjemna jest starówka Lugo. Pełna życia i wysoko ocenionych restauracji. Trudno się zdecydować 😉

 

 

W końcu znajdujemy upragniony stolik. Jest weekend, więc knajpki pękają w szwach.

Galicijska kuchnia jest prosta i … popapryczona. To już wiemy od dawna. Wybieramy ryby, bo nikt nie je nic innego. A my wierzymy autochtonom.

Nie żałujemy. Dania są doskonałe. Ryby są upieczone, ziemniaki z wody, a wszystko w oliwie z papryką. Warto też spróbować w Galicii zupy „caldo gallego”. Wywar z warzyw z ziemniakami i włoską kapustą. Smaczna zupa, która przypomina nasze smaki.

 

 

Po obiedzie musimy uciekać z Lugo, bo będzie tu zimnica, a na tym odsłoniętym wzgórzu jeszcze wiatr nas wymęczy.

 

Po południu docieramy. Do NIEGO. Do miasta – celu. Nie jesteśmy religijni, a jednak ciepłe uczucie końca czegoś i początku czegoś znów nam towarzyszy. Pamiętamy to z Nordkapp. Jest bardzo dobrze.