Cabo de Sao Vicente – południowy kraniec Portugalii

21 – 22 grudnia 2017

 

Z Evory jedziemy na południe przez rozległe równiny regionu Alentejo. Jest biało od wapna. Widoki, mimo braku gór, są wspaniałe. Słońce praży mocno, a to przecież grudzień. Alentejo to region gorący. Najcieplejszy w Portugalii. Jedziemy uparcie. Musimy minąć kilka ciekawych miejsc, bo czas nas goni, na Boże Narodzenie musimy być w Andaluzji, gdzie zjeżdża się najbliższa rodzina, która chyba stała się mafią podróżniczą. Dlaczego, wyjaśnię innym razem.

Jedziemy do Sagres. Wybrałam to miejsce, bo tam łowi się percebes. To są bardzo dziwne stworzenia morskie, które się je w kilku miejscach na ziemi i jednym z nich jest kraj, w którym obecnie przebywamy. Tylko jak do tej pory nie udało nam się ich spróbować. Grudzień to najgorszy czas na te percebes. Ich połowy są wówczas kontrolowane, bo jest ich mało i dopiero rosną i nigdy nie wiadomo kiedy pozwolą. Żyją na klifach w miejscu gdzie jest fala, na granicy świata zewnętrznego i podwodnego. Zbierają je ludzie o podobnej konstrukcji psychicznej jak myjący okna drapaczy chmur. Trzeba umieć nurkować i umieć wspinać się po pionowych skałach. Adrenaliny dużo. Znam takie dwie laski, które jak to przeczytają mają machnąć ręką, które mogłyby zbierać percebes (Dariu i Elu, pozdrawiam). Myślałam o tych paniach, gdy bezskutecznie szukaliśmy percebes w restauracjach, gdzie rzekomo je podają.

Dupa.

Nie spróbowaliśmy. Nie było ich. W sumie to super. Będzie pretekst, żeby wrócić do tego pięknego kraju.

Ale po kolei.

Dojeżdżamy do Sagres i udajemy się do restauracji poleconej nam przez Joao. On wie, bo Algarve to jego rodzinna ziemia. Skromne miasteczko jest jak wymarłe. Ani ludzi, ani percebes. Otwarte są tylko bary. Restauracje zabite dechami. Poza sezonem zapomnij. Niedawny kryzys był i tu (jego ślady spotykamy w wielu miejscach na południu). Napis „na sprzedaż” to bardzo częsty widok. W Lizbonie nie dotarliśmy do knajpy z największym prawdopodobieństwem zjedzenia percebes, a  tutaj nie ma ich już całkowicie, A to na okolicznych klifach występują najczęściej i to tu właśnie powinno się je jeść. Smutno nam. Sagres też jest smutne, pusto tu, jakby ludzie wymarli.

 

To chyba dawna pralnia miejska

 

Udajemy się na kemping sieci Orbitur położony na wydmach w sosnowym lesie. Dojeżdża do niego kręta, wąska asfaltówka. To jest prawdziwy koniec świata. Odpoczywamy.

 

 

Wieczorem podejmujemy ostatnią próbę zjedzenia percebes. Kilometr od kempingu jest knajpa serwująca owoce morza. W sumie, to co innego mogłaby serwować 🙂

Idziemy. Jesteśmy odważni do bramy kempingu, sto metrów za nią spowija nas gęsta ciemność, a ścieżka, którą wybiera mapa off-line to jakiś tor przeszkód przez piach i głazy. Na szczęście jest pełnia i wzrok po chwili przyzwyczaja się do ciemnej nocy i zaczynamy widzieć piaszczystą ścieżkę. W oddali majaczy jakaś lampa. Zbliżając się do niej coraz głośniejsze staje się ujadanie psów. Widzimy już samotne domostwo, domem tego nazwać nie można, z którego dochodzi ujadanie. Wypowiadam zdanie: „Mam nadzieję, że są zamknięte” i w tym momencie widzimy biegnącą w naszą stronę watahę. Dobiegają i nie wydaje nam się, aby było to przyjacielskie powitanie. Odganiamy je jak się da, ale one biegną obok i szczerzą kły. Zanim w końcu ktoś je zawoła jeden dopadnie mojej kostki. Takie już mam szczęście. Całkiem niedawno, w 1988 roku, też ugryzł mnie pies z biegnącej watahy 😉

Nasze pragnienie percebes zwiększa się. Nie zniechęcicie nas wstrętne „Burki”.

Wkraczając w zabudowania dostrzegamy fikuśne kominy, które zaczęły się już w Alentejo, ale tu ma je każdy dom. To typowy znak, że jesteś w Algarve, gdzie arabskie tradycje są mocno w kulturze zakorzenione.

 

 

Wreszcie dochodzimy do ulicy i szukamy otwartego lokalu. Trochę nie wierzymy, że cokolwiek będzie otwarte. Ale spotyka nas niespodzianka. W oddali widzimy przytulne światła knajpki. Wkraczamy. Jest percebes? Nie ma. Oh No!

Pan kelner tłumaczy, że nie sezon, że ten tydzień zakazane łowić percebes. Łot? Ten tydzień?? Ale my musimy dziś lub jutro. Nic nie macie spod lady?? Nie. Nie ma percebes. Zakazane.

Ale mają coś, co może nam wynagrodzić. To taki kociołek pełen owoców morza i ryb. Gdy dostajemy po dłuższym oczekiwaniu nasze jedzenie i pan podnosi pokrywkę tego magicznego garnka natychmiast osiągamy zen. Już sam zapach jest obłędny. Zajadamy i zapominamy o percebes i psach. Do tego wyborne wino i ach życie!

Znów arabskie wpływy, w tym przypadku wyszły na dobre 😉

 

 

Wracamy okrężną drogą.

 

Nazajutrz jedziemy na Cabo de Sao Vicente. To taki totalny koniec Portugalii jak Polski Hel. Tylko tu nie ma na końcu plaży, ale klif. Klif jest piękny. W ogóle ten cypel na końcu cały jest piękny. Można wędrować po nim i podziwiać klif przez dłuższy czas. Jeśli ktoś na urlopie szuka odosobnienia, przyrody i lubi sporty wodne, to okolice Sagres są dla niego. Kawałek wcześniej przed przylądkiem znajduje się plaża. To taka plaża typu rajskiego. Portugalia ma piękne plaże, a najpiękniejsze spotkaliśmy właśnie w regionie Algarve.

Piękne, puste miejsce.

 

 

W końcu dojeżdżamy jedyną drogą na Przylądek. Na końcu znajduje się duży parking z informacją o tym miejscu, jest latarnia morska. Jest też barek i zimne piwko 😉

 

 

W barku mieszka kot.

 

Odjeżdżamy i kierujemy się wzdłuż południowego wybrzeża Portugalii – słynnego, wakacyjnego regionu Algarve.

 

K

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2 myśli na temat “Cabo de Sao Vicente – południowy kraniec Portugalii”

  1. Bosze, co za historia???! ????
    Szkoda kostki, szkoda percebes, szkoda, że mnie tam już nie ma. Posłucham sobie chyba trochę fado. Saudadeeeeee!!!!

Możliwość komentowania jest wyłączona.