Berlin po naszemu

Zwiedzając miasta zawsze szukamy miejsc nieoczywistych, niekoniecznie ładnych, ale z klimatem. Robimy listę miejsc „must see”, ale lubimy się też po prostu powłóczyć, pozaglądać. Berlin pod tym względem jest idealny. Chciałam się przekonać czy słusznie jest porównywany do Warszawy, a raczej odwrotnie – mówią, że Wawa zżyna z Berlina. Coś w tym jest, albo po prostu te miasta są podobne pod względem architektury i historii, do tego dodaj kafejki, leżaki, lampiony, etc. i wszystko wygląda podobnie. Niestety, mają więcej kasy i to widać (chociaż podobno Berlin jest bardzo zadłużony, a Wawa radzi sobie lepiej pod tym względem), ilość galerii sztuki i muzeów jest ogromna, nieporównywalna do naszej stolicy. Mając dwa dni na wizytę musieliśmy eliminować punkty z długiej listy i zostawić je na „innym razem”.

Do Berlina wjechaliśmy wieczorem i niestety to był nasz błąd. Żadne kempingi nie przyjmują gości po 22:00, a większość do 20:00. Musieliśmy więc wyjechać na obwodnicę i przenocować na MOP-ie. Na szczęście kamper jest przygotowany na takie sytuacje i za to go kochamy. 🙂 Trzeba tylko uważać, żeby kot nie zwiał na ulicę (co już miało miejsce, ale o przygodach kotów-psotów innym razem). Rano wróciliśmy na wybrany kemping – położony idealnie, bo w centrum miasta przy metrze i shnellbahnie. To cud, że go znalazłam, bo nie wyszukuje się na mapie po wpisaniu „camping”  nie ma na niego żadnych drogowskazów. Nazywa się Wohnmobil Oase Berlin. To taki żwirowy parking z infrastrukturą dla kamperów, jest wszystko co potrzeba. Kolejne campingi leżą daleko od centrum, rowerem daleka droga.

Wieczorne miasto powitało nas takim szyldem:

 

Rano ruszyliśmy rowerami na rajd po mieście. Berlin jest przystosowany dla rowerzystów, kocha ich chyba. Ale jak ktoś nie ma roweru, to sieć komunikacyjna jest perfekcyjna. Punkt pierwszy obowiązkowy: Alexander Platz i Brama Brandenburska. Tutaj już zaczęło się chmurzyć, więc zdjęcia wyszły bure.

Katarzyna robiąca selfie na tle Bramy.

 

I rzeczone selfie.

 

Zaczęło podać, miało chwilę, ale padało i padało, więc zdecydowaliśmy się na zakupy

 

Pomiędzy Alexander Platz a Bramą znajduje się Wyspa Muzeów. Jest na niej kilka gigantycznych, klasycyzujących obiektów powstałych w XIX wieku. Znajduje się tu Altes Museum (zbiory sztuki greckiej i rzymskiej), Alte Nationalgalerie (zbiory malarstwa XIX w, głownie niemieckiego), Muzeum Pergamońskie (zbiory z niemieckich wykopalisk), Neues Museum (zbiory sztuki egipskiej) i Muzeum Ziemi (muzeum rzeźby niemieckiej oraz sztuki bizantyjskiej). Jakoś nas to wszystko przytłoczyło, ta wyspa to wielka betoniarnia a na dodatek pełno w nich nakradzionych eksponatów z krajów arabskich, które powinny być zwrócone, może innym razem, pojechaliśmy dalej.

Skierowaliśmy się na Potzdamer Platz szukając śladów dawnego, podzielonego Berlina. Przed wojną był centralnym placem miasta, tętniącym życiem. Niestety przez jego środek zbudowano Mur Berliński i Plac po prostu obumarł, stał się miejską pustynią. Dlatego po zburzeniu Muru natychmiast przystąpiono do jego odbudowy i stał się wówczas największym placem budowy Europy. Aktualnie próżno szukać tu śladów podziału, za to w Sony Center można obejrzeć ciekawą galerię zdjęć i poczytać historię Placu i hotelu, który stał jeszcze po wojnie w tym samym miejscu, a w Sony Center, w centrum konferencyjnym, odwzorowano lobby hotelu.

W Sony Center warto zatrzymać się na kawę pod wspaniałą kopułą łączącą sąsiednie budynki.

 

Pod kopułą można też zjeść kiełbasę

 

I wypić piwo, i jeszcze jedno piwo

 

Niestety w tym momencie padało już konkretnie, więc musieliśmy wskoczyć do metra, aby zawieźć rowery do bazy. Wagony dla rowerów znajdują się na początku i na końcu pociągu.

 

Chwila odsapki, karmienie futer i dalej w miasto. Wróciliśmy metrem okolice Potzdamer Plaz, aby zgłosić się na Checkpoint Charlie – w podzielonym Berlinie punkt kontrolny strefy amerykańskiej (po II Wojnie Berlin podzielono na 4 strefy okupacyjne – 3 alianckie i radziecką). Dla nas to miejsce budzi słabe emocje, natomiast turyści w najlepsze robią sobie sweet focie z przebierańcami żołnierzy amerykańskich. Trochę żena, ale co zrobisz, taki świat.

 

Obok Checkpoint Charlie znajduje się mini-wystawa opisująca historię muru, można sobie też strzelić kolejną sweet focie z jego fragmentem.

 

Z Checkpoint Charlie rzut beretem na Kreuzberg – dzielnicę, na którą czekamy jak świnia na trufle. Położona w części zachodniej podzielonego Berlina była podejrzanym rewirem outsiderów. Taki jej charakter pozostał, można ją porównać do warszawskiej Pragi. Wkraczając do niej natrafiliśmy na Festiwal Kultur. Nad Szprewą ulokowano kilka scen i stragany z jedzeniem z całego świata. Na nieszczęście byliśmy najedzeni jedzeniem z Niemiec, więc sobie tylko popatrzyliśmy.

 

Posłuchaliśmy różnorakich dźwięków, wysączyliśmy caipirinię (pozdrawiam bratową) i poszliśmy dalej wzdłuż Szprewy.

 

Spacerek, spacerek, bardzo miły, ludzie siedzą sobie na zielonej trawce wzdłuż Szprewy, popijają piwko. A my oglądamy co jest w okolicy.

Pani sobie łowi ryby, czyż nie uroczo?

Kierujemy się na Kottbusser Tor, żeby spojrzeć na okna, gdzie niegdyś działał kultowy punkowy klub West Berlin, do którego zaglądał David Bowie i Iggy Pop w latach 70.

Oto okna, pokłońmy się im

 

Rozejrzyjmy się. Tu jest bardzo ciekawie.

 

Nie wiem na jaką to okazję, może coś w stylu I Komunii Św. dla chłopców?

Zajarani tą soczystą mieszanką stylów idziemy do budki robić sobie zdjęcie! Prawda jest taka, że to nasz pierwszy raz, jesteśmy trochę stremowani. Budka ma z 50 lat, ciągle stoi przy niej kolejka i ta pani w srebrze, może to jakieś kultowa budka?

 

Idziemy dalej ulicami Kreuzbergu już nie przy rzece, w kierunku Mariannenplatz, szukamy galerii sztuki w starym szpitalu. Brzmi ekstra!

 

Znajdujemy plac, szpital i galerię sztuki współczesnej (darmo!), niestety już zamknięte. Ale w patio na tyłach działa knajpa, widać całkiem popularna, bo jest sporo ludzi. Coś za coś.

Korytarz wiodący do galerii obiecuje ciekawe doznania

 

Knajpa w patio

 

Łazimy wokół budynku. Ktoś tu pielęgnuje ogród.

 

Szpital od frontu

 

Zaglądamy za budynek, spośród drzew dochodzi ciężka muzyka, podchodzimy do tego miejsca, na wejściu stoi znak zakazu wejścia, dziwnie tam i ciemno, wojskowe samochody ciężarowe, jakieś opancerzone pojazdy, w których ktoś mieszka, wygląda na squat czy coś takiego.

 

Trochę straszno 😉

Tuż obok kolejna dziwna budowla, na skrawku zieleni pomiędzy wymuskanymi kamienicami stoi samowola budowlana – Baumhaus an der Mauer. Pozostała z czasów Muru, a zbudował ją jakiś pan, który tam sobie dalej mieszka.

 

 

Najedzeni dobrym żarłem wracamy po ulicach Kreuzbergu z powrotem do metra na Kottbusser Tor. Kolejka do foto-budki jest jeszcze dłuższa, pani w srebrze się nie ruszyła.

 

I znów czas do domu, karmić koty. Koniec dnia 1.

Dzień 2. przeznaczyliśmy na wizytę w muzeach, bo zapowiadali deszcz. Wybraliśmy inny niż Wyspa kwartał muzeów – Kulturforum – znów okolice Placu Poczdamskiego. To kompleks 4 nowoczesnych budynków, które sąsiadują z równie nowoczesnym budynkiem Filharmonii oraz tym, co najważniejsze – Neue Nationalgalerie – jedynym projektem Miesa van der Rohe wykonanym w Niemczech po II Wojnie. Zlecenie budowy otrzymał w 1962 roku w wieku 76 lat! Jakie było nasze rozczarowanie, gdy okazało się, że budynek jest w generalnym remoncie. Stojąc w strugach deszczu popatrzyliśmy tylko sobie przez płot na prostą, przeszkloną bryłę. Ech, co za pech!

Ruszyliśmy więc do punktu nr 2: Gemaldegalerie (Galerii Malarstwa). Perspektywa oglądania zbiorów malarstwa flamandzkiego była atrakcyjna biorąc pod uwagę pogodę. Absolutnie polecam tę galerię. Fakt, jest ogromna (ile oni mają tych zbiorów!), potrzeba wysiłku, nogi w tyłek wchodzą, ale warto, bo oko i dusza będą szczęśliwe. Oko zostało nacieszone światłocieniami Rembrandta, fotograficznymi szczegółami Vermeera, baśniami Boscha, rubensowskimi krągłościami. Jak zawsze było wesoło, lubimy znajdować śmieszne obrazy i zastanawiać się „hmm, ale o co k’man”.

 

Jestę piękny

 

Maryja i Jezusek w roli obcych

 

Nawet cesarze mieli krzywe zgryzy

 

Wersja dla głuchoniemych

 

Następnie udaliśmy się do Kunstgewerbemuseum czyli Muzeum Sztuki Użytkowej. Lubię oglądać różne piękne rzeczy codziennego użytku, najbardziej jednak XX-wieczne. Chociaż średniowieczne, srebrne i złote relikwiarze w kształcie dłoni do przechowywania obciętych rąk świętych to bardzo ciekawy przedmiot codziennego użytku. W tym muzeum mieści się też galeria ubiorów z różnych epok, w tym butów i dodatków.

 

Szybki posiłek w budynku muzeum i śmigamy do East Side Gallery zobaczyć obrazy na pozostałym fragmencie Muru. Na szczęście wyszło słońce, specjalnie na tę okazję. Najciekawsze dzieła od ulicy oddziela ogrodzenie chroniące przed wandalami.

Tuż za murem powstają apartamentowce

 

Z East Side Gallery spacerkiem wracamy na Kreuzberg, gdzie próbujemy jedzenia szwedzkiego (Schwarze Heidi) (okazało się, że to coś po niemiecku, co zamówiliśmy to placki ziemniaczane z różnymi dodatkami), a następnie metrem do domu karmić kocury. Koniec dnia 2.

Dnia trzeciego wyjechaliśmy z Berlina kierując się na zachód (zmierzamy do Amsterdamu). Po drodze pomachałam Brunszwikowi, a na kolejne dwa dni zatrzymaliśmy się nad jeziorkiem koło Hanoveru naładować baterie na łonie natury no i wypuścić koty, żeby rozciągnęły kości. Aktualnie siedzimy w polu kukurydzy nad jeziorem blisko holenderskiej granicy. Jutro żegnamy Niemcy i witamy Holandię – 3 tygodnie spędzimy stacjonarnie w Amsterdamie. Leszek ma tu małą robótkę do zrobienia.

Wokół naszego kempingu pustkowie.

 

200 metrów dalej, nad jeziorem widzimy duży parking zastawiony samochodami i całkiem ciekawą restaurację. Miła niespodzianka.

Ciekawa umywalka wspólna dla pań i panów, a dzieli nas lustro 🙂