Na cherry a potem na plażę – dwie andaluzyjskie wycieczki

1 – 3 stycznia 2018

 

Opuszczamy El Rocio i Sevillę. Bartek z Marianą jadą odkrywać Lizbonę, a my jedziemy na degustację. Będziemy porównywać czy lepsze jest porto czy jerez (cherry).

Krajobraz tej części Andaluzji jest wprost stworzony do niespiesznego podróżowania bocznymi drogami. Ogromne, pofałdowane przestrzenie porośnięte winem i gajami oliwnymi z majaczącymi w oddali górami.

 

 

Jak się później okazało ta figurka w kapeluszu z gitarą to logo jednej z bodeg produkującej cherry, tutaj zwana jerezem.

Powstania tego słodkiego wina znów nie zawdzięczamy mieszkańcom Półwyspu Iberyjskiego, ale Francuzom, Szkotom i Anglikom. To słodkie wino produkuje się tu od XVIII wieku, a rodziny posiadające najbardziej prestiżowe bodegi od dawna są członkami hiszpańskiej arystokracji, mimo obcego pochodzenia.

A więc pragnąc skosztować trunku elit przybywamy na przedmieścia Jerez de la Frontera na parking dla kamperów.

Warto wspomnieć, że wiele miasteczek w tym regionie nosi przydomek „de la frontera”. Znajdowały się kiedyś na niespokojnej granicy pomiędzy światem muzułmańskim a chrześcijańskim.

Przez Jerez spacerujemy niespiesznie dwa popołudnia. Starówka nie wyróżnia się za bardzo niczym szczególnym, nie ma tu spektakularnych zabytków. Jest mauretański alkazar, jest ciekawa katedra, która naprawdę robi duże wrażenie na tle innych budynków i faktycznie są bodegi. Znajdują się praktycznie w obrębie starego miasta. Podobno niektóre z nich organizują oprowadzanie po winnicy. W czasie naszego pobytu żadne wrota bodeg nie stały jednak otworem.

 

 

Alkazar sąsiaduje z bodegą.

 

 

Budynki bodeg są pięknie stare.

 

 

 

Katedra sprawia nam niespodziankę. Stoi na szczycie wysokich schodów i robi piorunujące wrażenie. Wnętrze kryje piękne, średniowieczne rzeźby i obrazy oraz relikwie krwi Jana Pawła II.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wiele knajp oferuje pełny wybór cherry i przekąski pasujące do nich. Najczęściej wędliny, ale też podsmażone ziemniaki. Proste jedzenie i szlachetny trunek. Bardzo nam smakuje. Ale tak jak w przypadku porto, i tu nie zakochujemy się. Mocne, słodkie wino nie jest naszym ulubionym. Przyjemnie wypić mały kieliszeczek jako deser, ale kolejne kieliszki już trzeba raczej wmuszać.

 

 

 

Kiedy mamy zamiar stwierdzić, że spodziewaliśmy się czegoś więcej po Jerezie, zdarza się niespodzianka. Bo oto, gdy już toczymy się do domu na nasz autobus, który na pewno nie będzie na czas trafiamy w sam środek głośnego i kolorowego orszaku Trzech Króli. A no tak! Przecież w Hiszpanii dzieciaki dostają prezenty od Reyes Magos. W okolicach święta Trzech Króli w miastach i miasteczkach Trzej Królowie w otoczeniu kolorowego orszaku przychodzą lub przyjeżdżają na platformach i rozrzucają prezenty. Obserwujemy niezłą jatkę. Dzieciaki i ich rodzice szaleją, z krzykiem rzucając się na spadające prezenty i słodycze. Matko Boska, oni się stratują! Tak być nie może! Czasem z tłumu wybiega z wrzaskiem pokrzywdzone dziecię. Orszak przechodzi, tłum liże rany i ogląda złapane prezenty, dzieciaki wariują ze szczęścia. Tłum rozchodzi się tak szybko jak szybko się pojawił pozostawiając na bruku bałagan jakby na wysypisku śmieci wybuchła bomba. Tak ma być. Jeszcze na loda i tradycji stało się za dość.

Wracamy razem z tłumem i razem z nim czekamy na spóźniający się autobus. Nikt z sąsiadów nie wykazuje jednak oznak zniecierpliwienia. Udają czy brak im piątej klepki? Jak można nie wnerwiać się, gdy autobus nie przyjeżdża na czas?? Nazywamy to różnicami kulturowymi. Powinni tego uczyć w szkole, byłoby łatwiej.

 

 

Nasz autobus mija po drodze jeszcze jeden ważny symbol Jerezu, ale również całej Andaluzji – Real Escuela Andaluza del Arte Ecuestre (Królewska Andaluzyjska Szkoła Jeździecka), gdzie szkoli się konie lokalnej, arabskiej rasy Cartujano. Dla miłośników koni może być to nie lada gratka. Podobno można wykupić bilet na oglądanie codziennego treningu. Mijając to miejsce myślę o biednym, upolitycznionym Janowie Podlaskim i naszych arabach również znanych na cały świat.

 

Dwa dni w Jerezie były bardzo owocne. Zrobiliśmy furę prania i poświąteczne porządki w kamperze. W ogóle tutejszy parking dla kamperów to praktyczne miejsce na trasie. Właściciele prowadzą warsztat naprawy kamperów i sklep z wyposażeniem. W ten sposób nabyliśmy matę izolacyjną na okna w szoferce, przez które było zimno. Dziś chronią nas od słońca. Super praktyczna rzecz. Wisienką na torcie a w zasadzie efektem WOW na powitanie jest lampka cherry serwowana w czasie opowieści o Jerezie nad mapą miasta. Warto tam zawitać.

 

Pakujemy manatki i wracamy na północ, pod Portugalię. Tutaj spędzimy jeszcze jeden wieczór z wracającymi z Lizbony na lotnisko w Maladze Marianą i Bartkiem. Okolice Huelvy, bo tu przyjechaliśmy, pełne są rozlewisk wodnych, ptactwa i dzikiej przyrody. Wszystko za sprawą szerokiego i poszarpanego estuarium rzeki Odiel.  Nie zajeżdżamy do samej Huelvy, ale okolice na pewno warte są uwagi. Szczególnie atrakcyjne będą dla osób pragnących ucieczki w ciszę. Tutejsze plaże przywołują na myśl nasze, bałtyckie. Dziko jest i pięknie. Okoliczne restauracje na plaży serwują świeże ryby i owoce morza. Świetna miejscówka. Niedaleko stąd, z Palos de la Frontera Krzysztof Kolumb wyruszył w swój historyczny rejs.

 

 

 

 

Czas na Kadyks!

 

K