Tanger – miasto hippisów, bogaczy i nadziei na lepsze życie

13 stycznia 2018

 

Promy z Tarify do Tangeru odpływają z niewielkiego terminalu promowego kilka razy dziennie. W kasach przewoźnika zlokalizowanych w Tarifie lub bezpośrednio w budynku terminalu kupuje się bilety na prom. Do wyboru jest kilka opcji wycieczek po Tangerze. Sam bilet w tę i z powrotem kosztuje tyle samo co prom w dwie strony plus objazdówka busem po Tangerze i okolicach plus obiad. Nie jesteśmy kotami stadnymi, ale tym razem wygrywa zdrowy rozsądek – wybieramy wycieczkę zorganizowaną z przewodnikiem.

Cieszymy się jak dzieci z możliwości zmiany kontynentu, a w szczególności znalezienia się w Tangerze, który ma wyjątkowo ciekawą historię. Dodatkowo, nasz ulubiony reżyser, Jim Jarmusch, umieścił w Tangerze połowę akcji filmu „Tylko kochankowie przeżyją”. Poszukamy więc miejsc z filmu jak również ulubionych miejsc Rolling Stonesów. Tanger stał się też domem kilku znanych pisarzy pokolenia beatników. Zachwycili się nim również słynni malarze z Delacroix i Matissem na czele.

Opuszczamy Europę, a żegna nas Jezus, żeby było wiadomo, kto tu rządzi 😉

 

 

Mija 35 minut i jesteśmy po drugiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej. Nad Tangerem ciemne chmury, między którymi czasem pojawia się słońce. Z portu stary Tanger położony na wzgórzu wygląda jak normalne, śródziemnomorskie miasto otoczone starymi murami obronnymi, za którymi stoją ciasno upchane pobielane kostki kamienic. To jednak okazują się pozory. Bo mimo, iż przez Tanger przez wieki przewinęły się niemalże wszystkie europejskie kultury, to najstarsza część Tangeru jest na wskroś arabska w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Ale po kolei.

Po wejściu na prom odbywa się odprawa paszportowa i otrzymujemy wizę. Dwóch, nieuśmiechniętych typków siedzących w mikroskopijnym okienku mechanicznie obsługuje pasażerów. Na promie jest całkiem luźno. Może 30 osób. Nie ma wielu chętnych na Tanger o tej porze roku.

Nasza grupa wycieczkowa liczy zaledwie 8 osób. Cieszy nas to oczywiście. W Tangerze znów przechodzimy kontrolę paszportową, prześwietlenie bagażu, standardowe czynności. Opiekunka, która przepłynęła z nami na drugą stronę prowadzi grupę do busa. Przy busie wita nas lokalny przewodnik, który pojedzie z nami a opiekunka wróci do Tarify. Będzie na nas czekać w tym samym miejscu wieczorem.

 

 

 

Wsiadamy. Bus rusza, przewodnik informuje gdzie pojedziemy. Na początek przejedziemy przez Tanger, a następnie wyjedziemy za miasto i przejechawszy Rezerwat Naturalny Tangeru dojedziemy na przylądek Cap Spartel, gdzie latarnia morska ostrzega statki, że tu kończy się ocean, a zaczyna cieśnina. Następnie Pojedziemy do ciekawej Groty Herkulesa, która nie powstała całkowicie w sposób naturalny, ale po drodze będziemy jechać na wielbłądzie, czego się absolutnie nie spodziewamy. Z Groty wrócimy do Tangeru, gdzie będziemy odwiedzać różne fajne miejsca, spróbujemy lokalnej kuchni przy akompaniamencie plumkającego zespołu, który zacznie grać dopiero po uiszczeniu opłaty „co łaska, nie mniej niż”, a na koniec dostaniemy wreszcie wyczekiwany czas wolny, aby poszukać naszych miejsc.

Wyjątkowość Tangeru polega na jego kompletnym pomieszaniu kultur. Wszystko przez historię kolonizacji i podbojów trwających nieprzerwanie od głębokiej starożytności do połowy XX wieku. Bo najpierw osiedlili się tu Berberowie, w VII w p.n.e. przyszli Fenicjanie, ale zaraz potem Kartagińczycy, którzy zbudowali prawdziwe miasto. Potem byli Rzymianie, po upadku których panoszyli się tu przez chwilę Wandalowie i Wizygoci. Następnie przyszli Arabowie i zrobili sobie w Tangerze punkt wypadowy na Półwysep Iberyjski, które to wypady okazały się bardzo owocne na bez mała 7 wieków 😉 Gdy Królowie Katoliccy wreszcie wygonili Arabów z Półwyspu, to Tanger zdobyli Portugalczycy. Jesteśmy już w wieku XV i okresie wielkich podbojów. Jak wiemy Portugalczycy kochali się zawsze z Anglikami i w pewnym momencie oddali Tanger w wianie ślubnym księżniczki Katarzyny Bragancy. Tym sposobem miasto przejęli Anglicy, ale że nie chciało im się ciągle go bronić przed najazdami Arabów, oddali go im na dwa wieki. Bo oto pod koniec XIX wieku wielkie mocarstwa Europy zaczęły znów interesować się strategicznie położonym krajem afrykańskim. Byli w tym bardzo skuteczni, wiemy, że potrafią 😉 Wpływy w Maroku podzielili między sobą Francuzi i Hiszpanie, ale inne mocarstwa strzeliły focha, że to niesprawiedliwe, że one też chcą robić biznesy w Afryce i one też chcą do Maroka. I tak, w 1923 roku, utworzono w Tangerze tzw. Strefę Międzynarodową o statusie strefy neutralnej. Tanger został podzielony na dzielnice pomiędzy kraje Europy Zachodniej (Francja, Hiszpania, Włochy, Anglia, Holandia, Portugalia, Belgia, Szwecja) i USA. Znamy coś podobnego z naszego lokalnego podwórka – Berlina. Oczywiście inna historia, ale miasto podobnie podzielone na strefy. Smuteczek trochę.

Pod koniec istnienia Strefy, w 1950 roku, na powierzchni 373 km2 mieszkało 150 tysięcy ludzi z całego świata, a trzy potężne religie reprezentowane były praktycznie w równych częściach: muzułmanie, chrześcijanie i judaiści. Piękne!

Jadąc przez Tanger mijamy dawne dzielnice Strefy i różnice między nimi widać gołym okiem. W zasadzie, jeśli ktoś nie ma czasu objeżdżać całej Europy, może przyjechać do Tangeru. Odwiedzając dawne dzielnice międzynarodowe będzie mógł poczuć się jak w każdym z tych krajów, usłyszeć język, obejrzeć budynki i spróbować kuchni. Bo granice zlikwidowano, ale niczego nie zburzono, wszystko zostało tak, jak było. Nie wszyscy też wyjechali z Tangeru. Część ludzi dalej tam mieszka lub przyjeżdża do swoich domów na wakacje. Dalej funkcjonują szkoły międzynarodowe: amerykańskie, francuskie i hiszpańskie.

Strefa przestała istnieć w 1956 roku, a Tanger przyłączono do Maroka. Na szczęście wydzielona ze Strefy była stara część Tangeru, gdzie arabska kultura trwała sobie bez zakłóceń i pięknie pielęgnowano dobre, arabskie tradycje. Ale tu przyjedziemy na końcu. Teraz mijamy dawne dzielnice, wspinamy się na wzgórze, gdzie ulokowały się wytworne rezydencje, które dawniej należały do elit rządzących strefami, a teraz należą do szejków z najbogatszych krajów arabskich. I historia kołem się toczy. Przewodnik dużo czasu ze swoich opowieści poświęca opowiadaniu jaki szejk tu przyjeżdża, iloma limuzynami, z jaką ilością służby. Jest to bardzo dla nas ciekawe. W kulturze arabskiej bogactwo nie jest absolutnie tematem tabu. Fakt, że w Tangerze mają swoje domy najbogatsi szejkowie, szczerbatych ludzi w łachmanach napawa dumą i buduje ich świat, stawia wyżej od wszystkich. Oto zwycięstwo świata muzułmańskiego nad zachodnim, odwieczna wojna wygrana – tu, w ubogim Tangerze…

Teraz, przejechawszy przez strefy, dojeżdżamy do Cape Spartel. Wysiadamy i oglądamy widoki.

 

 

 

 

Te kolorowe minerały to wizytówka Maroka. Produkcja kolorowych pigmentów to ich specjalność, co będzie widać w soczyście kolorowych uliczkach starego Tangeru.

 

Jedziemy dalej przez Rezerwat Przyrody Tangeru, który w zeszłym roku nawiedził ogromny pożar i aktualnie to łyse, suche połacie, na których posadzono nowe drzewka. Przykra sprawa.

 

Wyjeżdżamy z pogorzeliska i zatrzymujemy się przy grupie leżących sobie dostojnie wielbłądów. Wysiadamy z busa, myślę, że chodzi o robienie zdjęć. Jednak jakiś dziadek podaje mi rękę i każe wsiadać. Wsiadam więc, nie wiem o co chodzi, oni strasznie dużo i szybko gadają. Ledwie siadłam wielbłąd zaczyna się podnosić. Z ledwością utrzymuję się na nim, bo strasznie buja. Jezu jak wysoko! Jadę wielbłądem! Jeszcze nigdy nawet na zwykłym koniu nie siedziałam, a już jadę wielbłądem!! Patrzę, a Leszek w tureckiej czapce na głowie też już jest w górze i też jest w szoku. Skąd wziął tą czapkę?? Co tu się dzieje?? Sześć osób z naszej grupy jedzie już na wielbłądach, właściciele zwierząt wołają coś to do wielbłądów, to do nas. Wariactwo. Gdy wreszcie kończymy robić kółko dochodzę do siebie i udaje mi się zrobić zdjęcie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kochane zwierzaki. Okazuje się, że mój wielbłąd to wielbłądzica i to w ciąży. Ściskam ją mocno i przepraszam, że nie wiedziałam o tym. Powinna mieć luz od tej roboty. Odwzajemnia uczucia. Przechyla łeb w moją stronę. Szczerbaci panowie śmieją się, że nic jej nie będzie. Nie lubię ich.

Cała akcja przy wielbłądach trwała nie dłużej niż 10 minut. To jakaś turystyczna taśma produkcyjna. Cóż, wycieczka to wycieczka.

Jedziemy teraz do Groty Herkulesa. Jest to miejsce zupełnie zwykłe, ale otoczone kilkoma legendami. Jedna z nich jest taka, iż  grota ta jest połączona tunelem z Grotą św. Michała na Gibraltarze czyli wiedzie pod Cieśniną Gibraltarską na długości 24 km, i że tędy makaki przeszły z Afryki do Europy. Druga legenda głosi, iż w grocie tej spał Herkules przed wykonaniem swojego 11 zadania czyli zdobycia złotego jabłka z Ogrodu Hesperyd. Kolejna tajemnica jaskini to wyjście w stronę morza w kształcie Afryki. Istnieje hipoteza, iż wykuli je Fenicjanie znając już mapę kontynentu.

Gołym okiem natomiast widać w jaskini ślady po skrobaniu na ścianach i sufitach. Pochodzą z czasów wczesnego osadnictwa. Berberowie wycinali ze ścian kawałki kamienia, z których następnie produkowali młyńskie koła. Musieli tego wyskrobać strasznie dużo, bo wyskrobali w jaskini kilka dodatkowych pomieszczeń.

Poza tym w jaskini można kupić sobie słomkowy kapelusz lub słoneczne okulary, na wypadek gdyby ktoś akurat potrzebował 😉

 

 

 

Czas na medynę. Czekamy na to. Chcemy być wreszcie wampirami i zjadać ludzi, co prawda nie ma nocy, ale co tam. Raz się żyje. Chodzi o Jima Jarmuscha. Kto nie oglądał „Tylko kochankowie przeżyją”, niech natychmiast się poprawi! A potem niech jedzie do Tangeru. Trzeba też jechać do Detroit, tylko to trochę dalej. Ale wszystko w swoim czasie.

Przewodnik prowadzi nas najpierw do najwyżej położonej części starego Tangeru o nazwie Kasbah. Jest to dawna dzielnica wojskowa, ponieważ historycznie był tu fort. Z Kasbah graniczy Medyna, a z Medyną Nowe Miasto. O tym, że dany obszar stanowi odrębną jednostkę administracyjną świadczą trzy rzeczy: meczet, hammam oraz studnia. I każda z tych trzech dzielnic Tangeru posiadała lub posiada te trzy atrybuty. Na terenie Kasbahu znajduje się Kasbah Museum, historycznie Pałac Sułtana Maroka zbudowany w XVII wieku przez Sułtana Moulaya Ismaila, tego samego, któremu Anglicy grzecznie oddali Tanger we władanie. Pałac jest w stylu mudejar, ale daleko mu do andaluzyjskich piękności Alhambry, Sewilli czy Kordoby.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kilka lat temu w Maroku został wprowadzony nowy język urzędowy, który zastąpił język francuski. Środkowy napis jest po berberyjsku. Aktualnie w Maroku są dwa języki urzędowe: arabski i berberyjski.

 

Wkraczamy do Pałacu Sułtana:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kasbah to zaledwie kilka ulic okalających Pałac Sułtana. Znajdują się tu hotele z widokiem na Tanger i morze, knajpki w stylu europejskim, ale też lokalne. Czysto tu. Widać, że jest to dzielnica pod kontrolą.

Wychodzimy z Kasbah do Medyny. Wtedy dostrzegamy miejsce z filmu. I to ze sceny finałowej. Okazuje się, że miejsca z „Kochanków” same wpadają, bo to miejsca znajdujące się na podstawowych, turystycznych szlakach. Nie posiadamy się z radości, bo to miejsce najważniejsze! Ta brama, ta ławka, te schody.

 

 

 

 

Wchodzimy w wąskie, poplątane uliczki Medyny. Zapachy, dźwięki, wszystko jest inne niż po tamtej stronie cieśniny. Szczególną uwagę zwraca ogromna ilość malutkich zakładów rzemieślniczych, mikroskopijnych barów, w zasadzie witryn, z których sprzedaje się jedną rzecz np. placki albo placki z herbatą. Równie piękną tradycją jest wypiek chleba z własnego ciasta. Bochenki do wypieku przygotowuje się w domu i raz na dwa – trzy dni przynosi do piekarni. Piekarnię stanowi kanciapa z piecem drzewnym. Za niewielką opłatą piecze się tu swój własny chleb. Najpiękniejsza tradycja pod słońcem!

 

 

W zakładzikach wyrabia się meble, piękne, miedziane lampy i inne przedmioty z mosiądzu i miedzi, biżuterię, tka materiały, szyje z nich. W zasadzie występuje tu każdy rodzaj rękodzieła. W Europie to praktycznie wyginęło, a jeśli jest to stanowi ewenement i trzeba zapłacić. Tutaj, w Tangerze, tuż obok nas, ma się doskonale.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Idziemy na obiad. Posiłek składa się z przystawki, dania głównego i deseru. Można zamówić wino, bo nie jesteśmy muzułmanami. W normalnych knajpach nie ma alkoholu. Smuteczek. Ale spokojnie, jedno sztachnięcie tradycyjną fajką wodną i płyniesz maleńki. Maleńka pali lady sziszę, więc odlotu nie ma. Podział ze względu na płeć jest tu podstawą egzystencji i wszystkiego. Taka kultura. Kijem Wisły nie zawrócisz.

Obiad jest całkiem smaczny, wino też. W Maroku są winnice, ale wino produkują Francuzi. I dobrze. Niech tak zostanie 😉

Dostajemy tradycyjny cous cous z warzywami i rodzynkami, do tego porcja mięsa z indyka. Na deser arcy-słodkie coś z bakaliami smażone na głębokim tłuszczu i polane miodem. Nie daję rady, zamula. Do tego herbatka z mięta do woli! Było dobre i na dodatek grała nam muzyka. Bardzo przyjemne, arabskie plumkanie na tradycyjnych instrumentach. Żeby ich uruchomić, nasz przewodnik w ramach budżetu wycieczkowego płaci im kasę. Wtedy nagle ich wyraz twarzy zmienia się z posępnego na pełną radość życia i grają kilka minut, po czym znów przechodzą w stand-by i czekają na kolejną zapłatę. Jaja jak berety. Trochę to wszystko szopka dla turystów, dobrze wiemy, że tak nie wygląda prawdziwe życie w Tangerze. Mimo wszystko czas upływa nam błogo.

 

 

Po obiedzie mamy czas wolny. Spędzamy go w uliczkach Mediny, pijąc kawę w kultowym barze, w którym Keith Richards zwykł palić kif czyli tutejszy haszysz oraz na targu, bo dziś sobota czyli dzień targowy. Mało tego wolnego czasu i głównie biegamy.

Impresjoniści, następnie beatnicy, a po nich hippisi przybywali do Tangeru w czasie, gdy był Strefą Międzynarodową czyli, tak naprawdę, był trochę wyjęty spod prawa. Pięknie położone miasto, w którym można palić gandzię siedząc w barze, gdzie jest tanio, można zgubić się w uliczkach Medyny z niedrogą prostytutką, albo być prostytutką bez większych problemów, albo być gejem bez wytykania palcami. To wszystko w Tangerze było.

Ale się skończyło. Ciach i koniec. Arabska Wiosna i pozamiatane. Aktualnie Tanger jest muzułmański, a ślady po rozwiązłej, europejskiej przeszłości zaciera jak może. Nasz przewodnik nie wspomina słowem o otwartości miasta na inność, na beatników, hippisów, Rolling Stonesów, nie zna Jima Jarmuscha i jego filmu.

Siadamy w kawiarni na kultowym Placu Petit Socco, który oddziela stary Tanger od nowego, gdzie spotykali się ci wszyscy ludzie wyjęci spod prawa i mamy refleksję, jak mało czasu trzeba, żeby coś zniszczyć, puścić w niepamięć.

Humor poprawia nam Pan Kleks, który przebrał się w marokański, tradycyjny płaszcz z kapturem i przebiega przez Petit Socco myśląc, że nikt go nie zauważy. (Leszek nie chciał takiego płaszczyka, a są świetne, uważam)

 

 

 

 

Co jeszcze? Kolory. Ubogie, skromne kamienice, by nie powiedzieć nędzne, stają się innym światem dzięki kolorom. To nasza pierwsza marokańska medyna, więc chłoniemy te kolory w zachwytach. Błąkamy się, zaglądamy, fotografujemy. Te barwniki są niesamowite!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

To też schody z filmu 😉

 

 

 

Na koniec znajdujemy targ. Przewodnik później wytłumaczy nam, że można na nim kupić najlepsze produkty z okolicznych gór Rif, które uchodzą za region o nieskażonym środowisku, gdzie produkty wyrabia się tradycyjnymi metodami jak przed setkami lat. To się świetnie składa, bo kupiliśmy ser zapakowany w liście palmy i tradycyjne pieczywo arabskie czyli takie jakby placki naan, tylko inaczej się nazywały.

 

 

Powstanie z tego na drugi dzień, takie o to wypasione, kamperowe śniadanie;

 

 

Wracamy do portu, gdzie czeka już nasza opiekunka z Tarify. Jesteśmy padnięci. Tanger nas wziął, przecisną przez praskę i wyrzucił. Człapiemy. Cieszymy się, że tylko pół godzinki i jesteśmy w domu. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu wokół terminala kłębi się ogromny tłum ludzi. O co chodzi?

Wieloosobowe rodziny z dziećmi dźwigają gigantyczne torby, stare, pozszywane, obwiązane sznurkami. Niosą pięciolitrowe bukłaki po wodzie, w których jest olej. W rulony zwinęli materace. Mają garnki, czajniki, wszystko. Cały dobytek. Są dzieci, dużo starszych, otyłych kobiet. Ciężko im dźwigać walizy. W porcie nie ma wózków na bagaże. Wcześniej tego nie zauważyłam. Pytam w końcu opiekunki, kim są Ci ludzie? Przewodnik opowiadał o Maroku jako krainie mlekiem i miodem płynącej, z bogatą gospodarką i rolnictwem, szejkami, i złotem. Pani uśmiecha się. Informuje, że to emigranci, którzy jadą do Europy dołączyć do części rodzin, które już tam są.

Bieda, ból, zmęczenie. Umordowanie wręcz. Dźwigają po kilka metrów każdy tobół, wracają po kolejne, po dzieci, które płaczą. To wszystko widzimy na naszym luźnym wypadzie do Maroka. Tłumy ludzi. Straszne to, przykre, co można zrobić? Dziwna rzecz oszukiwania siebie i wszystkich wokół, że jest super, że u nas to jest dopiero dobrze, jak wygoniliśmy Europejczyków. Tylko dlaczego ludzie stąd uciekają? Z Maroka? Z tego bogatego, muzułmańskiego kraju?

Na promie tłum, ludzie kładą się gdzie popadnie, aby zamknąć oczy na te krótkie pół godziny. Myją się w toalecie, piją wodę. Czeka ich długie oczekiwanie po hiszpańskiej stronie na załatwienie formalności wjazdowych. Do raju.

Smutne zakończenie pięknej wycieczki do Tangeru. Spędzamy w kolejce, w zaduchu, razem ze wszystkimi dobre dwie godziny. Tylko po stronie marokańskiej opiekunce udaje się załatwić nam szybkie wejście bokiem na prom. W Tarifie musimy czekać, tu Europa, wszyscy są już równi 😉

Mimo to, wiemy już, że Maroko to nasz cel na kolejne podróże. Chcemy więcej medyn, targów, rękodzieła, pałaców sułtanów, ogrodów, kolorów. Błagam, poczekajcie na nas z tym, nie zniszczcie tego!

 

Salam!

 

K