Andaluzyjskie pueblos blancos

15 – 17 stycznia 2018

 

W Tarifie czekamy jeszcze jeden dzień na poprawę pogody, aby móc pojechać wgłąb Andaluzji. To jest zdecydowany plus tej podróży. Możemy poczekać. A warto. Dzikie Góry Grazalema z ukrytymi w nich, białymi wioskami to niezapomniana podróż. W trzy dni odwiedzamy cztery wspaniałe miejsca: Arcos de la Frontera, Ubrique, Zaharę i Rondę.

Góry Grazalema to rezerwat dzikiej przyrody. Warto odwiedzać rezerwaty, bo poza nimi dzika roślinność i zwierzęta nie mają racji bytu przez niszczycielskie rolnictwo i turystykę. W rezerwatach jest pięknie, zazwyczaj są to góry, więc widoki z serpentyn wijących się po nich będą niezapomniane.

Z Tarify cofamy się nieco na zachód, ale głównie gonimy na północ zostawiając wybrzeże za sobą. Znów mijamy spektakularnie położone na wzgórzu Vejer de la Frontera i za nim skręcamy z autostrady na boczną drogę A-389, która dowozi nas do Arcos de la Frontera.

Arcos nie leży w obrębie rezerwatu. Położone jest ciekawie na płaskim jak naleśnik terenie, z którego nagle wyrasta góra. I na tej górze przykleiło się Arcos. Wygląda jak kleks śmietany. Wszystkie pueblos blancos tak wyglądają. Stąd w góry mamy zaledwie 24 km. Arcos jest białe do bólu oczu, strome uliczki z pobielanymi wapnem domami wspinają się na szczyt wzgórza, z którego roztaczają się wspaniałe widoki na góry, pola uprawne, rzekę i zalew.

Arcos ma zachwycającą starówkę. Jeśli nie ma wiele czasu na włóczęgę po górach, Arcos spełni oczekiwania w 100%. Spomiędzy białych ścian wyrastają nieziemskie wprost kościoły z XV – XVI wieku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W Arcos zostajemy na nocleg i nazajutrz wyruszamy w góry. Są przepiękne. Droga wije się to w górę, to w dół przez zielone połacie lasów. Czasem zza góry wyłania kleks śmietany to ciapnięty na szczycie wzgórza, to w dolinie. Góry Grazalema nie były kiedyś tak dostępne. Kryli się w nich banditos – rzezimieszkowie. Przemytnicy i rozbójnicy znajdowali w bezludnych górach bezpieczne schronienie. Mają nawet swoje muzeum. Znajduje się w Rondzie po wschodniej stronie gór.

Kierujemy się wgłąb Parku do Ubrique. Wybieramy te wioski, gdzie jest możliwość noclegu kamperem. W Ubrique jest wygodny parking przy stacji benzynowej na wjeździe do miasta. Idę najpierw sama na rekonesans miasteczka. Stare miasto czyli białość wspina się na stromy klif górujący nad dolną częścią miasta, w której toczy się codzienne życie i skupiły się sklepy z wyrobami skórzanymi. Do Ubrique przyjeżdża się właśnie po skórę. Torebki, paski, portfele, kurtki. Sklepów jest sporo. Wyrobem zajmują się duże zakłady, ale są też podobno malutkie pracownie. Niestety nie znalazłam ich. Wszędzie masówka i nieciekawe wzory.

Stare miasto przyklejone do wzgórza to głównie domy mieszkalne. To, jak tam, żyją ludzie przyprawia o zawrót głowy. Podejścia są bardzo strome i wąskie. Łatwo się potknąć i stoczyć na sam dół Ubrique 🙂

Aby z parkingu dojść do wioski muszę najpierw zejść, a potem znów wdrapać się na górę po drugiej stronie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wieczorem zachodzimy do knajpy odkrytej naprzeciwko stacji benzynowej. Odkrywamy ją, bo nie ma żadnej informacji, że jest tu knajpa. Lokalny bar w budynku tak starym, że przypomina w środku średniowieczne zamczysko oferuje podstawowe przekąski i podstawowe trunki. Nie ważne, jesteśmy głodni, zjemy wszystko. Prowadzą go właściciele posesji w jakiejś starej stodole. Sami przygotowują proste przekąski, podają też coś, co piją tu wszyscy. Z buteleczek przelewają sobie do szklanek i sączą. Oczywiście musimy spróbować. Wino własnej roboty! Prosto z beczki. Młode, chłodniutkie, owocowe. O losie! Wspaniale jest! Przekąski w postaci krokiecików, czyli takich różnych serowych kulek z nadzieniem, smakują wspaniale. Zapłata, jak łatwo się domyślić jest symboliczna, a popas lepszy niż w jakiejkolwiek restauracji, atmosfera natomiast, bezcenna.

 

 

 

 

Po młodym winie sen jest mocny i dobry. Rankiem jesteśmy gotowi do dalszego podboju pueblos blancos.

Jedziemy do Rondy przez Zaharę. W Zaharze nie ma parkingu dobrego na nocleg kamperem, dlatego to tylko przystanek po drodze. Jednak nazwa tej wioski jakoś mnie zachęca do odwiedzenia kolejnej bieluchnej osady na wzgórzu. Nazwa nawiązuje do arabskiego imienia. Nic dziwnego, nad wioską, na ostrej grani góruje stary alkazar. Zabudowania wypełniają przestrzeń pomiędzy granią a pięknym jeziorem na rzece u podnóża góry.

Zahara jest malutka. To w zasadzie główna uliczka wijąca się w górę z kilkoma odnogami. Znajdują się przy niej dwa ładne, barokowe kościółki i dwa place, na których skupia się życie. Na jednym z nich zamawiam w knajpce kawę. Nie mają niestety żadnego ciastka do kawy, ale kelner proponuje żebym przyniosła sobie coś z cukierni naprzeciwko. Nie ma problemu. Piękna wzajemna pomoc lokali. Ciastka są pyszne i kawa też. Ze wzgórza Zahary wracam pokrzepiona.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ruszamy dalej. Do Rondy jedziemy 35 kilometrów widokową drogą biegnącą północnym obrzeżem Parku. Ronda położona jest, jak Arcos, u stóp Gór Grazalema, z tym że po ich wschodniej stronie. Położona jest tak, że ciarki człowieka przechodzą.

Ronda to duże miasto, ale ciągle białe jak śnieg. Jezu, jak ja to kocham! Jednak w przypadku Rondy białość ma silną konkurencję w postaci spektakularnego mostu z XVIII wieku o wysokości 90 m!

Przez swoje położenie Ronda była długo arabska, bo aż do 1485 roku. Poddała się tuż przed Granadą. Położona jest na płaskim siodle 180 metrowego klifu przeciętego 90 metrowym jarem. Przez ten jar przerzucono most. Stojąc na moście w dole widać po prostu straszną, ciemną przepaść. Dramatyzmu dodają dziwnie uformowane skały. Po dwóch stronach czarnego jaru zbudowano bialuchne, niewinne miasto. To wszystko robi wrażenie. Ronda jest wyjątkowa. Ale też przez to mocno turystyczna. Nawet poza sezonem, w styczniu, roi się od turystów, dużo z Azji, a więc wiemy o co chodzi. Dużo jest sklepów z głupimi pamiątkami i knajp-pułapek na turystów (czytaj drogich i słabych). Trzeba omijać główne deptaki i okolice atrakcji turystycznych, a nade wszystko czytać recenzje w internecie.

To w Rondzie „banditos” zrobili sobie w XIX wieku swoją bazę i rządzili stąd Górami Grazalema. Dziś „banditos” to chińscy (wybacz mi Panie Boże) turyści. Ich ciekawe zachowania to atrakcja sama w sobie 😉

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W Rondzie zostajemy dłużej niż planowaliśmy. Na trzy dni ścina nas z powierzchni ziemi wirus. Wymioty i gorączka. Głównie więc śpimy i śpiewamy piosenki death-metalowe do wiadra.

Gdy wreszcie jesteśmy w stanie się ruszać i powracają nam siły witalne, ruszamy dalej. A siły są nam potrzebne, bo przed nami Kordoba!

 

K