Z Walencji do Barcelony czyli walka żywiołów

5 – 6 lutego 2018

 

Barcelona dostaje od nas 4 dni. W mieście tym można spędzić o wiele więcej czasu i nie nudzić się ani chwili. Luty to oczywiście środek zimy. Barcelończykom nie obcy jest mróz. Jednak, gdy wyjdzie słońce przypominamy sobie, że jednak to południowe miasto.

Czy ktoś jeszcze nie był w Barcelonie? To jedno z najtłumniej odwiedzanych miast Europy i przez to bardzo cierpiące. Luty okazał się więc porą idealną. Oprócz Parc Guell nie spotkałam wielkich tłumów. Barcelona mogła chwilę oddychać, ciesząc się odzyskaną przestrzenią, a my mogliśmy cieszyć się pięknem tego miasta i korzystać z jego bogatej oferty bez ocierania się o innych turystów.

Wyjeżdżając z Walencji po raz setny sprawdzamy prognozy pogody na najbliższe dni i bardzo jesteśmy zaniepokojeni. Przed nami znów silny wiatr i oberwania chmury. Trafiliśmy na zimę stulecia na południu Europy. Wspaniale. Między Walencją a Barceloną ciągnie się wybrzeże Azahar, a za nim Dorada. Skrywają się tu ładne miejsca, które mamy zaznaczone na mapie i chcielibyśmy je odwiedzić, z piękną Tarragoną na czele. Wiemy, że jest piękna, bo już raz mieliśmy przyjemność w niej gościć. Jednak guzik z pętelką. Prognozy nie pozostawiają złudzeń. Nie pozwiedzamy, a wręcz trzeba będzie pilnować dobytku, bo cholera wie jak silnie powieje i poleje.

Mijamy więc Sagunt, Castello de la Plana, Peniscolę, zielony cypel ujścia rzeki Ebro, już nie mówiąc o cudach kryjących się w górach, w głębi lądu, gdzie ma padać śnieg. Wielka szkoda. Okolica obfituje w piękne miejsca.

Po drodze deszcz dopada nas nagle i leje się z nieba jak z wiadra. Stajemy na kempingu Playa i Fiesta (haha, bardzo śmieszne) przed Tarragoną, w nadziei, ze nastąpi cud i prognozy się odwrócą, a my zajrzymy do Tarragony i kupimy chociaż wino u winiarza. Niestety, leje, gdy parkujemy, gdy gotujemy, gdy idziemy spać, leje całą noc i leje rano i nic nie zapowiada, że gęste chmury odlecą. Ale, jak zawsze, nie jest tak całkiem źle, bo przynajmniej mamy ładny widok z okna i bardzo dobre wino z Ruedy.

 

 

 

 

Rano okazuje się, że cieknie z szyberdachu. Nic z tym teraz nie zrobimy. Musimy czekać, aż nie będzie padać kilka dni, aby wejść na dach i spróbować uszczelniać sylikonem. Ruszamy dalej w kierunku Barcelony. Deszcz leje i wieje jak cholera. Apogeum osiąga pogoda właśnie w okolicach Tarragony. Musimy jechać wolniej, bo podmuchy zrzucają nas z autostrady.

Znów mijamy kilka zaznaczonych na mapie miejsc, bo po prostu nie ma najmniejszego sensu. Świat stanął w miejscu i czeka, aż przestanie padać. Rodzice donoszą, że w Polsce są potworne mrozy. Teraz już sama nie wiem co lepsze. W każdym razie wychodzi na to, że trwa walka frontów i trzeba czekać, aż się skończy.

Idealnym miejscem okazuje się barceloński plac kamperowy schowany w lekkim zagłębieniu, otoczony wysokim betonowym murem. Area de CityStop Barcelona. Tu, w otoczeniu czystego, miejskiego betonu, spędzimy kilka zimnych, ale intensywnych, barcelońskich dni czekając na poprawę pogody, aby móc jechać dalej i coś obejrzeć po drodze.

To nasz drugi raz w Barcelonie. Z list must see skreślamy więc Sagradę Familię, Wzgórze Montjuic, Aquarium de Barcelona i spacer Passeig de Gracia, gdzie ogląda się słynne kamienice Gaudiego i inne ciekawe, współczesne budynki.

Na liście pojawiają się natomiast:

  • Z Gaudiego: Parc Guell, Pałac Guell i udostępniona niedawno Casa Vicens
  • Z muzeów: Museo Picasso i Muzeum Historii Katalonii (-> to jest sztos, wracamy tu na drugi dzień)
  • Z kościołów: Katedra i Basilica de Santa Maria del Mar
  • Mercat de la Boqueria
  • Poza tym kilometry po Barri Gothic, Barcelonecie, porcie i tylko kilkaset koniecznych metrów po Las Ramblas, bo nie cierpię tego miejsca jak niczego innego na świecie.

 

 

 

A więc zaczynajmy!

c.d.n.