Langwedocja – Carcassonne, Tuluza, Narbonna

17 – 22 lutego 2018

 

Podobno najstarsi mieszkańcy malutkiego regionu Russillon czyli tzw. Pirenejów Wschodnich mówią po katalońsku, a za swoją stolicę uważają Barcelonę. Nie mieliśmy szansy się o tym przekonać, bo nasz planowany przystanek w Collioure zaprzepaściła pogoda. Szkoda, bo wybrzeże Pirenejów jest przepiękne. Zielone, głębokie zatoki z wysokimi brzegami. Bardzo chcieliśmy znaleźć się w miejscu, które przyciągało mistrzów: Matisse’a, Picassa, Braque’a.

Nie było nam to jednak dane, bo gdy znaleźliśmy się na parkingu wydzielonym dla kamperów w Collioure okazało się, że wiatr i deszcz nie dadzą nam tu zostać. Zacinało potwornie, wychodzenie z kampera nie miało sensu. Poza tym parking usytuowany jest na szczycie góry, a do miasteczka trzeba było jeszcze iść ostro w dół 2 km, a potem wdrapać się z powrotem na górę. To jednak nie był największy problem. Na górze po prostu wiało zbyt mocno, a zapowiadali bardzo silne wiatry w nocy, więc stanie na nieosłoniętym szczycie wzgórza byłoby nie do zniesienia. Takie to są uroki zimy nad Morzem Śródziemnym.

 

 

 

 

Niewielki obszar Pirenejów Wschodnich w dużej części zajmują winnice. Wino równo porasta strome zbocza gór. Bardzo to malownicze. Mijaliśmy kilka winnic z dostępem bezpośrednio z drogi D-914, która wije się wzdłuż wybrzeża. Pogoda nie pozwoliła nam jednak na jakiekolwiek zakupy. Szkoda.

Zaraz za Collioure robi się płasko, ciach i koniec gór. Tam znajdujemy parking dla kamperów w marinie St. Cyprien. Ma serwis kampera i prąd i to nas cieszy.

 

 

 

 

Pierwsze kroki kierujemy do naleśnikarni! Wreszcie! Jakie pyszne!

I koniecznie z cydrem, tradycyjnie.

 

 

Próbuję też swój pierwszy … i ostatni pastis, tradycyjny francuski aperitif. Podaje się go w wysokiej, wąskiej szklaneczce z kostką lodu.

Anyżowy smak to nie moja bajka.

 

 

Nazajutrz wychodzi słońce, ale wieje dalej. Wieje tak, że sąsiad nie może sobie poradzić z nalaniem wody do zbiornika kampera, bo ciągle wywiewa mu plastikowy lejek. Leszek pomaga 🙂

 

 

Jedziemy dziś w kierunku Tuluzy – stolicy Langwedocji, ale po drodze zatrzymujemy się w średniowiecznym miasteczku – fortecy – Carcassonne. Tu przebiegała kiedyś granica między Francją a Aragonią. Ale historia twierdzy Carcassonne sięga dużo dalej wstecz. Najstarsza część murów obronnych pochodzi z czasów rzymskich. Natomiast nazwa miasta wiąże się z wiekiem VIII i obleganiem fortecy przez wojska Karola Wielkiego, budującego swoje potężne imperium. Żołnierze bezskutecznie oblegali miasto przez 5 lat. Gdy mieszkańcy nie mieli już prawie jedzenia, pewna mieszczka, pani Carcas, zebrała z miasta resztki ziarna i nakarmiła nim dziką świnię. Zrzuciła ją z wysokiego muru wprost pod nogi Karola Wielkiego. Ten, zadziwiony obfitością jedzenia, przystąpił do negocjacji pokojowych. Wtedy pani Carcas nakazała zwycięsko zadąć w trąby, aby upodlić wroga, a podbudować morale mieszkańców miasta. Od tego wydarzenia pochodzi nazwa miasta Carcas sonne  – Carcas dzwoni. W miasteczku znajdują się nawet resztki bardzo starego pomnika pani Carcas.

W średniowieczu w granicach murów mieszkało 4 tys osób, ale mogły one pomieścić nawet 10 tys. Aktualnie w granicach twierdzy mieszka 350 osób. Nowe miasto leży u stóp wzgórza zamkowego i tam toczy się codzienne życie.

W Carcassone jest kamping czynny tylko latem, ale obok niego znajduje się plac dla kamperów przybywających zimą. Dostępny jest jedynie punkt serwisowy kampera, bez prądu. Miejsce nadrabia okolicą. Zielono, tuż obok szemrze strumień, widok na twierdzę. Przyjemnie.

Odwiedzamy Carcassonne, bo Leszek chce zobaczyć miejsce akcji popularnej gry planszowej o tej samej nazwie.

I rzeczywiście, będą się podniecać tym miejscem głównie miłośnicy średniowiecznych klimatów, rycerzy w zbrojach i narzędzi tortur. Na terenie starówki znaleźliśmy dwa muzea tortur i ogromną ilość sklepów z rycerzami i smokami. Niestety, nie takimi, jak w Grze o tron.

Carcassonne to taka bombonierka dla turystów, gdzie bogata historia została zastąpiona tanią tandetą. Miasto ma kompletną i odrestaurowaną zabudowę. Fajnie jest przejść po murach, aby zobaczyć  je zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz. Wtedy dobrze widać, dlaczego twierdza była nie do zdobycia. Wzgórze Carcassonne stoi samotnie na rozległym płaskowyżu, otoczone jest podwójnymi murami obronnymi. Po sforsowaniu pierwszych, nieprzyjaciel wpadał w jeszcze większą pułapkę. Widoki piękne, łeb urwany, w zimie załóż czapkę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nazajutrz znów leje, leje, gdy dojeżdżamy do Tuluzy, leje, gdy idziemy wieczorem coś zjeść, leje kolejnego dnia, gdy zwiedzam Tuluzę i oczywiście nie leje, gdy wyjeżdżamy, bo wtedy świeci słońce, a niebo jest niebieskie.

Zanim pojedziemy na kemping pod miastem szukamy serwisu Forda, bo stuka nam silnik, tak, jakby coś się poluzowało. Znaleźliśmy na mapie cztery punkty i zaczynamy nasze tourne po Tuluzie. Jest sjesta, a Francuzi, szczególnie z południa trzymają się tej śródziemnomorskiej tradycji. W czasie sjesty ludzie gdzieś się tam kręcą, ale nie pracują i nie reagują też przyjaźnie na klienta. Nie mówią również po angielsku i nie tylko w czasie sjesty. Google translate aż się grzeje. W kolejnych odsyłają nas do tego, w którym już byliśmy. Kolejka, termin za tydzień. Nikt nawet nie wykaże odrobiny empatii, żeby pomóc ludziom w podróży kamperem. W przedostatnim ta sama gadka, ale mechanik przynajmniej wsiada do auta, jedziemy kawałek, pan słucha i stawia diagnozę, że po prostu silnik się poluzował, że trzeba go dokręcić. Ale on nie ma czasu. No dobra, ostatnia szansa przed nami. Zajeżdżamy do salonu sprzedaży i serwisu Forda. Nadzieje nasze są małe, bo to taki serwis gwarancyjny, a nie zakład naprawy samochodów. Leszek idzie rozmawiać do biura. Widzę z szoferki, że z budynku wychodzi pani i coś mówi do młodego chłopaka. Czekamy 5 minut i nagle wydarzenia dzieją się tak szybko, ze nie nadążam rejestrować. Otwiera się brama serwisu, wyskakuje żandarm z Saint-Tropez, młody wskakuje za kierownicę krowy. Już krowa stoi pod dachem, już jestem razem z nią na podnośniku i jadę do góry. Żandarm biega i szybko wydaje komendy młodemu, coś tam bzyczy, coś tam stuka. Mija minuta i już jadę w dół, młody wskakuje do szoferki, wyjeżdża, kręcimy kółka po placu. Nie stuka. Koniec.

Cała akcja trwała 5 minut. Żandarm z Saint-Tropez uśmiecha się serdecznie swoimi trzema zębami. Ten pan biega, nie chodzi. Ile się należy? A ile pan uważa, dla fachowca – młody pokazuje na żandarma. Ale nie trzeba, drobiazg. Leszek wręcza dziadkowi napiwek, ten się cieszy, że dorobił parę groszy do pensji. Młody się cieszy, bo coś się działo. My się cieszymy, bo problem z głowy. I cieszą się mieszkańcy Langwedocji, bo już byśmy źle o nich myśleli. A tak, myślimy o nich, ze są tu różni ludzie, jak wszędzie.

Taka to historia.

 

Mimo pogody Tuluza bardzo nas wciąga. Ma piękne, gotyckie kościoły, szeroką rzekę ze starymi mostami, wszystkie stare budynki są z czerwonego kamienia wydobywanego na równinie rzeki Garonny. Ciekawostka.

Tuluza to prężne miasto, naukowe. Znajduje się tu instytut badań kosmicznych, przy którym z resztą parkujemy czekając na otwarcie serwisów. Udajemy się w tym czasie do kantyny na lunch wraz z pracownikami instytutu z kartami dostępu do biura wiszącymi na ich szyjach. Dziś tu nie pasujemy w dresach i sandałach …

Na starówce panuje atmosfera studencka. Tutejszy uniwersytet powstał w XIII wieku i jest drugim co do wielkości we Francji. Pełno młodych ludzi, barów, butików vintage. Korzystamy z wielkomiejskości i zajadamy świetne wegańskie jedzenie, w knajpie tak małej, że ciężko przejść jednej osobie, dwie się nie miną, a na antresoli, gdzie są wolne miejsca, ludzie siedzą wokół jednego centralnego stołu z drewnianych skrzynek. Toaleta znajduje się w równie mikroskopijnym magazynku zlokalizowanym po drugiej stronie ulicy. Stół dzielimy z grupą sympatycznych, młodych ludzi. Jedzenie jest wspaniałe, atmosfera też. Miejsce nazywa się uroczo, Le Petit Ogre 😉

Pogoda pozwala na odwiedzenie zaledwie kilku kościołów. Spacery nie za bardzo wchodzą w grę.

W Tuluzie znajduje się największy kościół romański w Europie – bazylika St-Sernin. Możliwe, iż dlatego, że miasto przeżywało swój największy rozkwit w wiekach IX – XIII, gdy Tuluza była autonomicznym księstwem i chyba miała szczęście do światłych władców. Pobudowali oni bowiem na szlaku pielgrzymkowym do Santiago kościół mogący pomieścić pielgrzymów przybywających, aby oddać hołd św. Serninowi, pierwszemu biskupowi Tuluzy, który zginął śmiercią męczeńską w roku 250, gdy odmówił złożenia ofiar rzymskim bogom.

Cóż, wielkość nie dodaje uroku zabytkom romańskim. Takie moje zdanie. Kościół jest faktycznie ogromny. Swój obecny wgląd zawdzięcza wielokrotnym rozbudowom na przestrzeni wieków.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Następnie, w strugach deszczu przemykam do Les Jacobins i zmieniam styl na gotyk – czyli, to co we Francji najlepsze. I tu nie jest inaczej. Z pozoru przysadzista forteca skrywa imponujące wnętrze strzelające ku górze tysiącem kolumn. Znajdują się tu również piękne krużganki i ciekawe muzeum.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I wreszcie wisienka – Notre-Dam-du-Taur.

Św. Saturnina przywiązano do nogi byka, który ciągnął go przez miasto. W miejscu, w którym dokonał żywota postawiono kościół, który z czasem okazał się za mały dla przybywających tłumnie pielgrzymów i dlatego wybudowano mu następcę w postaci bazyliki Sant-Sernin.

Wchodzę do Notre-Dam-du-Taur. Uważam, że jest piękniejszy od pozostałych. Ma wspaniałe, romańskie proporcje, a przepiękne freski pokrywające wnętrze spowija dymna patyna.

 

 

 

 

 

 

 

Poza tym Tuluza nie nadaje się do zwiedzania.

Centralny plac z ratuszem płacze, uliczki płaczą, wezbrana rzeka płacze. Humor poprawia mi współczesna rzeźba ukryta w pilarze starego mostu.

 

 

 

 

 

 

 

 

Wieczorem, na chwilę się rozpogadza.

 

 

 

Można wtedy dostrzec takie modernistyczne cuda, jak ta kamienica.

 

 

Po dwóch dniach w deszczu wychodzi słońce i wtedy ruszamy dalej. Ostatnim punktem w Langwedocji będzie Narbonna. Plac kamperowy znajduje się wygodnie blisko starówki. Znów oferuje tylko szlaban i serwis, ale mamy więcej gazu, więc rządzimy.

 

Narbonna to przyjemne miasto na jednodniowy przystanek. Ma niedużą, ładnie odrestaurowaną średniowieczną starówkę. Nas zwabił tu niezwykły, gotycki kościół z XIII w., który jest jedynie prezbiterium kościoła, który miał powstać, ale nigdy nie powstał – Katedra St-Just. Prezbiterium, które zostało kościołem? Musimy to zobaczyć!

Kościół robi wrażenie, szczególnie, gdy wyobrazisz sobie, że to tylko prezbiterium. Strzeliste kolumny, piękne witrażowe okna, sklepienie wysoko nad głową. Przy świątyni zaglądamy do XIV wiecznych krużganków i skarbca – muzeum, który znajduje się pod kopułą. Pomieszczenie jest niesamowicie akustyczne. Szept słychać w każdym jego miejscu. Nic się nie ukryje 😉

 

 

 

 

 

 

Panowie, po co się tak gniewać?

 

 

 

 

 

 

Dzięki pięknej pogodzie starówka Noarbonny dostaje od nas kilka godzin włóczenia się jej starymi uliczkami. Ale naprawdę na to zasługuje. To rodzaj miasteczka, które nie narzuca się turyście. Jest jakie jest, tu ładne, tam brzydkie, tu sklep, tam kawa. Jest autentyczne i naturalne. Takie lubimy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Żegnaj urocza Narbonno, żegnaj dumna Langwedocjo.

Czas na zimowe pejzaże Prowansji.

 

Stay tuned.

 

K