Z Millau do Arles i Awinion czyli witaj Prowansjo

22 – 24 lutego 2018

 

Przed nami Prowansja. Region rozciąga się pomiędzy Nimes na zachodzie a podnóżem Alp na wschodzie. To region historyczny należący obecnie do regionu Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże. Serce Prowansji bije w jej zachodniej części, gdzie sponiewierany lekko Vincent szukał ukojenia i weny, w Arles.

Z Narbonny kierujemy się najpierw wgłąb lądu gdzie nad głębokim kanionem rzeki Tarn, na autostradzie A-75 przerzucono najwyższy na świecie most mierzony wysokością filaru – 343 metry Most z najwyżej położoną jezdnią znajduje się od niedawna w Chinach.

Autostrada A-75 wije się widokowo przez góry, to wspina się na płaskowyże, to opada w doliny.  To jest bardzo fajna przejażdżka, dla nas z adrenaliną, ponieważ po drodze temperatura spada poniżej zera, a my czekamy, aż krowa zacznie kręcić hołubce. Na szczęście dowozi nas bezpiecznie.

Po dokonaniu opłaty w wysokości 8 Euro, wjeżdżamy na jezdnię zawieszoną 270 metrów nad dnem kanionu. Wrażenia są wspaniałe, w oddali widać miasto Millau oraz Góry Sewenny. Zaraz za mostem jest duży parking i centrum informacyjne. Na mapie widzimy, że stamtąd można zawrócić, aby jechać z powrotem. Idziemy najpierw do centrum informacyjnego, gdzie można obejrzeć filmy z budowy konstrukcji, opowieści ludzi pracujących na co dzień w kontroli ruchu na moście i poznać różne dane techniczne mostu. Leszek natychmiast znajduje okulary do wirtualnej rzeczywistości. Kręci coś, pyka, ale sprzęt nie działa 🙁

 

 

 

 

Zanim pójdę obejrzeć most (trzeba się wspiąć jakieś 200 metrów na balkon widokowy), zajadamy naleśniki z food truck’a, jedynego punktu gastronomicznego.

 

 

Idę oglądać most, robię zdjęcia i wracam. Wieje jak czort, mało co mi głowy nie urwie, a na dodatek zbierają się ciemne chmury. Most można też oglądać z dna kanionu, bo dojeżdża tam droga i to musi dopiero wyglądać. Nie mamy już niestety na to czasu, na mapie widać, że trzeba zjechać w dół serpentyną i jest to kawałek drogi. Kiedyś tu wrócimy z lepszym silnikiem i oponami 😉

 

 

 

 

 

Uciekamy z powrotem na wybrzeże. Ku naszemu zdziwieniu droga do zawrócenia jest zamknięta szlabanem. Musimy pojechać kilka kilometrów dalej, zawrócić i wjechać jeszcze raz na most, co oznacza kolejny przejazd przez bramki i pobranie opłaty. Czyli dla tych, którzy przyjeżdżają na most z wybrzeża, żeby go zobaczyć i wracają z powrotem koszt wizyty to nie 8 Euro tylko 16 Euro. Tak się wyciąga kasę od turystów. Tak się tworzy złe wrażenie. Nie lubimy Viaduc Millau. Nie lubimy cwaniactwa.

Wracamy piękną A-75 po śladach, a następnie odbijamy na wschód w kierunku Montpellier, mijamy miasto i 40 km dalej zatrzymujemy się na kempingu niedaleko miasteczka Aimargues. Tereny w okół są płaskie i nieciekawe, zatrzymujemy się tu z przymusu. W Arles nie ma gdzie stanąć na noc. Jedyny parking dla kamperów to tylko kilka miejsc bez serwisu, ani prądu. Dlatego przenocujemy dziś na kempingu, a rano pojedziemy do Arles bez nocowania tam.

Kemping oferuje niezbędne minimum, ale takie na granicy przyzwoitości. Łazienka jest jedna, wspólna dla pań i panów i nie mamy pewności kiedy była sprzątana. Teren kempingu pokrywa warstwa suchych liści, które latają wszędzie niesione wiatrem. Jesteśmy trochę zdziwieni ofertą Francji, biorąc pod uwagę, że francuskich kamperów jeździ po Europie najwięcej, obok oczywiście niemieckich, a najpopularniejszy serwis z miejscami na nocleg Park4Night tworzą głównie Francuzi. We własnym kraju ofertę mają mizerną. Ciekawi nas, dlaczego. I nie rozwiążemy tej zagadki, bo wiemy, że pytanie francuskich dziadków o cokolwiek po angielsku nie ma najmniejszego sensu. Już próbowaliśmy wiele razy 🙂

Tak to niestety z naszej perspektywy wygląda.

Nie zrażamy się nic a nic, jesteśmy w stanie dużo przetrwać i zaakceptować, bo to podróż naszego życia i nie tak łatwo to zmienić.

Zawsze można się przecież chwilę porelaksować z kotem.

 

 

Nazajutrz jedziemy do Arles. Parking dla kamperów znajduje się na nabrzeżu rzeki Rodan. Z trudem znajdujemy wolne miejsce. Parking pełny. Mamy ciekawe sąsiedztwo: osiołki, kucyka i dziwne domowe ptactwo. Bo oto stacjonuje tu cyrk.

 

 

 

 

Idę wreszcie do wyczekiwanego Arles. W 1888 roku osiadł tu Vincent Van Gogh. To w Arles rozwinął się jego styl pełny intensywnych kolorów i grubych pociągnięć pędzla. To w Arles również postradał zmysły i obciął sobie ucho. Tu znajduje się słynna żółta kawiarnia uwieczniona na obrazie.

Arles jest wspaniałe. Cieszę się, że przybyłam tu zimą, bo jest zupełnie pusto i mogę cieszyć się wioską, jaką widział Van Gogh. Bo taka jest właśnie Prowansja, a przynajmniej fragment widziany przez nas. Krajobraz można odebrać jako nudny, ale wystarczy spojrzeć na obrazy Van Gogha, aby odebrać ten pejzaż jako bardzo spokojny, relaksujący, melancholijny. Południowa Prowansja to region rolniczy, gleby są żyzne, ale jest dość sucho. Wszystko o tej porze roku ma ten sam kolor – słomkowy, beżowy, szarobury. Skoszona, wyschnięta słoma, łagodne fałdy złotych pól. Strzeliste topole. Domy w kolorze piaskowca, tradycyjne, rude dachy z kamionki, kolorowe drzwi i okiennice. Podobno najpiękniej jest tu wiosną, gdy kwitnie lawenda.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W Arles znajdują się przynajmniej trzy bardzo wartościowe zabytki: wspaniale zachowany, rzymski amfiteatr, romański kościół St-Trophime oraz świetna, współczesna Fundacja-Muzeum Van Gogha z niespodzianką 😉

 

 

 

 

 

W Fundacji Van Gogha prezentowane są prace różnych, współczesnych artystów, którzy w jakiś sposób nawiązują czy korespondują z twórczością mistrza, samego Van Gogha jest mało. Ale niech to nikogo nie zrazi, bo to wysoki poziom galeryjny i na dodatek trafiłam tu na arcy-ciekawą pracę Pawła Althamera.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I wreszcie znajduję Pawła w piwnicy…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jestem szczęśliwa.

 

Mogę wracać do kotów.

 

Trzymając się Rodanu, z Arles ruszamy na północ Prowansji, gdzie suche łąki ustępują miejsca zielonym wzgórzom i lasom. Naszym celem jest Awinion – dawna siedziba papieży, która słynie głównie ze słów popularnej piosenki. A to dla Awinion ujma, bo to miasto zasługuje na wiele więcej uwagi.

W Awinionie działa całoroczny kemping. I ten jest całkiem spoko, jak na poziom francuski oczywiście. Wszystko jest już stare i wysłużone, ale czyste, a to jest najważniejsze dla człowieka cywilizowanego.

Ukryty jest wśród pięknych drzew.

 

 

Awinion to porywające miasto nawet, gdy wieje zimny wiatr, pada deszcz, a temperatura wynosi całe 4 stopnie. Pogoda wprost wymarzona do zwiedzania. Ale o dziwo, do Awinionu to pasuje. Średniowieczne, lekko mroczne uliczki, w których kryją się urocze knajpki i galerie sztuki, a nade wszystko XIV wieczna siedziba papieży dumnie górująca nad miastem robią wspaniałe wrażenie w tej lekko mglistej aurze.

Palais des Papes to najlepsze, interaktywne muzeum, w jakim byliśmy. Każdy otrzymuje wraz z biletem iPada ze słuchawkami. Chodząc po pustych, kamiennych, ogromnych salach tego zamczyska można odnieść wrażenie, że to jakaś średniowieczna twierdza, a nie rezydencja papieży. Wszystko jednak zmienia się, gdy spojrzy się na wnętrza przez ekran iPada trzymany przed sobą jak aparat.  Przenosisz się wówczas w inny świat. Ściany pokrywają freski, na podłodze leżą piękne, kolorowe dywany, pod ścianami stoją rustykalne, drewniane meble, a w kominku strzela ogień. Strzela dosłownie, bo słyszysz ten dźwięk w słuchawkach. Bawimy się tym jak dzieci, bo animacje są doskonale dostosowane do wnętrz. Pałac Papieski robi na nas ogromne wrażenie, ale również cała historia przeniesienia się tu papieży z Watykanu w XIV wieku. Stało się to po tym, jak papieżem został wreszcie Francuz i pod naciskiem króla Francji Filipa IV Pięknego został ściągnięty do Francji w 1309 r. pod pretekstem rozwiązania problemu z panoszącym się, niesubordynowanym Zakonem Templariuszy. Jak papież pojechał rozwiązywać problemy, tak został, a Awinion na 70 lat stał się europejskim ośrodkiem religii i sztuki, jak również prostytucji. Wiadomo.

Ta chwilowa wydawałoby się sytuacja zmieniła bieg historii, bo oto wieczne miasto Rzym opuszczone przez papieży osunęło się w ciemność i nigdy już nie wróciło do wcześniejszej świetności, a w kościele katolickim doprowadziło do kryzysu i ostatecznie dwuwładzy, a nawet w pewnym momencie trójwładzy. Bo oto, gdy już siedmiu kolejnych papieży świetnie się czuło w Awinionie, tak ósmemu nagle zachciało się z powrotem do Rzymu. Postawił na swoim i wrócił do Watykanu. Ale tym z Awinionu się to nie spodobało i wybrali anty-papieża. Było więc już dwóch papieży. Kombinowali w kościele jak sobie z tym poradzić. I w Pizie wymyślili, że wprowadzą trzeciego papieża – z Pizy – który ich pogodzi. Było już trzech i żadnemu ani się śniło ustąpić. Wydarzenia te, mające miejsce na przełomie XIV i XV wieku zwane są Schizmą Zachodnią. Francja wspierała bowiem papieża z Awinionu, a Anglia poparła tego z Rzymu. Tak zrodziła się odwieczna niechęć dwóch mocarstw i tak papieże rzymscy stracili swoją polityczną moc. Na to drugie bym akurat nie narzekała.

Schizma trwała do 1437 roku, jednak już 20 lat wcześniej ekumeniczna Rada w Konstancji uznała jedynym papieżem tego z Rzymu. Francuzom zajęło 20 lat pogodzenie się z sytuacją.

Ciekawostką jest również to, że Awinion należał do państwa kościelnego aż do końca XVIII wieku, gdy w czasie Rewolucji Francuskiej powrócił do Francji. A kupiony został w 1348 przez Papieża Klemensa VI od Joanny I Królowej Neapolu, hrabiny Prowansji, która potrzebowała kasy na prowadzenie wojen ze swoimi konkurentami na południu Europy. Swoją drogą, nic jej to nie dało.

Połykaliśmy tą historię jak kluski z truskawkami. Nie poczułam nawet, jak bardzo mi zimno i już kolejnego dnia byłam totalnie zaziębiona.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

A tutaj obraz upamiętniający chwilę sprzedaży Awinionu papieżowi.

 

 

Teraz idziemy na słynny most w Awinionie, na którym tańczą panowie i tańczą panie.

Okazuje się, że musieli bardzo uważać, żeby nie wpaść do Rodanu, bo most urywa się w połowie. Na filmie dokumentalnym dowiadujemy się, że nawet nie do końca wiadomo, czy most kiedykolwiek został ukończony. Wszystko przez muliste dno Rodanu, które ciągle się pod mostem osuwało, a most razem z nim.

Podobno most powstał, aby mogli nim przybyć  ze wsparciem dla papieża bracia Katalończycy, którzy pomagali bronić ich siedziby przed nomen omen Francją. Chwilę nam zajmuje zczajenie tego. Joanna I, która sprzedała Awinion papieżom była skumana z Katalonią, która wówczas rządziła na południu Włoch i Sycylii wraz z Aragonią. Jak już się okazało, że papież z Awinionu nie ma żadnej mocy politycznej, tylko tam siedzi, bo mu wygodnie i chodzi na prostytutki do miasta, to postanowili odebrać mu z powrotem Awinion. Jedyną osobą, u której papież miał chody była właśnie Joanna I i ona poprosiła Katalończyków, żeby pomogli koledze w potrzebie. Pomogli skutecznie, Awinion pozostał papieski na wiele wieków. Taka to historia. Hahaha. Nie jest łatwo.

 

 

 

 

 

 

 

Spacerujemy po Awinionie i jemy naleśniki, pijemy cydr i długo jeszcze przeżywamy Schizmę Zachodnią 😉

 

 

 

 

 

 

 

Do zobaczenia w Marsylii.

 

K