Marsylia według kotów

25 lutego – 1 marca 2018

 

W Marsylii końca zimy kryzys dopada nas i pogodę. Spędzamy tam słabe kilka dni.

Kilka dni pogoda dosłownie nie pozwala nam wyjechać, to samo dotyczy wyjścia z kampera. Oboje chorujemy. Chyba nasze organizmy dostały za dużo podróży zimą. Wychodzenie spod prysznica na zimno zbiera swój plon. Anomalie pogodowe w Europie nie omijają też Marsylii, chociaż, jak się później okazuje, powinniśmy się cieszyć, że nie było tu śnieżycy. Bo wszędzie naokoło była. Dwa kampery, które przyjechały któregoś dnia późnym wieczorem lusterka i nadkola mają oblepione lodem. Trochę nas to przeraża. Trzeba było siedzieć w Kadyksie i jeść małże.

Marsylii przypadły w udziale wichury i deszcz. Wichury takie, że łamie drzewa i wywraca łodzie w porcie. Parking dla kamperów był na szczęście schowany w jakimś dołku i za drzewami i aż tak nie odczuliśmy tego kataklizmu. Mieliśmy chwile zawahania, czy nie stanąć dalej od drzew, bo gięło je konkretnie. Kolejny pech to sam parking, który niestety okazał się w standardzie francuskim, czyli dumnie nazywane toaletą coś nie doświadczało mycia i wymiany szczotki do kibla od jakichś 20 lat. Całkiem dobry internet po dwóch dniach się skończył, bo właśnie przechodzili na nowy system i przechodzili 2 dni. Ten jedyny niestety parking z obsługą kamperów w Marsylii zwie się Marly Parc i jego jedynym plusem jest bliskość całkiem przyjemnego podmarsylskiego miasteczka Mazargues.

 

 

W dniu przyjazdu już wieje, ale jeszcze nie tak mocno i świeci też słońce. Autobus zatrzymuje się przy samym parkingu i dowozi do końcowego przystanku metra. Jedziemy chwilę pozwiedzać, a w zasadzie naszym celem jest port, który tak pięknie malował impresjonista Paul Signac.

Marsylia swojemu pięknemu i staremu portowi zawdzięcza wszystko dobre i i wszystko złe.

Dzięki niemu miasto trwa od czasów greckich. Marsylia jest najstarszym miastem Francji, ale w ogóle na takie nie wygląda. Port marsylski to okno do orientu, dzięki czemu miasto bogaciło się na handlu. Dzięki temu też Marsylia jest kulturowym tyglem.

Ma to jednak swoją ciemną stronę. Gdy w latach 60 XX w. do Marsylii przypłynęło tysiące Algierczyków opuszczając swój zrujnowany wojną kraj miasto nie do końca radziło sobie z sytuacją. Pospiesznie budowano gigantyczne blokowiska, gdzie w niedługim czasie zakwitła przestępczość, a Marsylia stała się centrum handlu narkotykami.

Dziś te budynki odnowiono i zrewitalizowano i stanowią charakterystyczny pejzaż marsylskich przedmieść wspinających się malowniczo na wzgórza otaczające miasto.

Wróćmy do portu. Ustawiono tu ciekawą, współczesną instalację – pawilon z lustrzanym sufitem, w którym odbija się woda, jachty i przechodzący ludzie. Jest jak żywy obraz.

 

 

 

 

 

Wokół portu stoją XIX-wieczne kamienice, działają restauracje. Panuje tu duży ruch.

 

 

 

Spacerujemy sobie niezbyt długo, bo gdy zachodzi słońce zimny wiatr staje się nieznośny, a my zaziębieni nie nadajemy się na takie sytuacje. Robię jeszcze własnego Signaca i uciekamy z wietrznego portu w Marsylii.

 

 

Idziemy jeszcze szybko zrobić zakupy i przez przypadek wpadamy w samo centrum multi-kulti. Market Noailles to arabsko – azjatycka mieszanka straganów, sklepów ze wszystkim, barów, restauracji, piekarni, fryzjerów. Wydaje nam się, że znów jesteśmy na uliczkach Tangeru. Kupujemy wszystko, co potrzeba, a nawet więcej.  Trafiamy na marokańskie placki wypiekane na gorącym blacie, które tak nam posmakowały. Nigdzie poza Tangerem i Marsylią już nie znaleźliśmy takich. Podgrzewamy je na suchej patelni, zajadamy posmarowane masłem, które rzecz jasna cudownie się roztapia. Mniam. Co za miła pociecha w te okropne dni. Kupujemy też tradycyjne mydło marsylskie, z którym się już nie rozstaję. Dokupuję odpowiedni zapas przed opuszczeniem francuskiego wybrzeża, gdzie można je dostać wszędzie, a potem nagle ciach i Włochy i mydło marsylskie znika.

 

 

 

 

 

 

Kolejne dwa dni z kampera wychodzimy tylko raz na wieczorny spacer do miasteczka po pieczywo. To pada, to świeci słońce, ale wieje non stop. W kamperze czujemy się jak na statku 🙂

Koty wiedzą, co wtedy robić.

 

 

 

 

Po zakupach udajemy się do lokalnej restauracji. Zamawiamy coś, co pani po angielsku nazywa „coś w rodzaju kiełbasy bardzo dobrej jakości”.

Po takiej rekomendacji zamawiamy tę kiełbasę, która na tablicy z dzisiejszym menu została tajemniczo oznaczona AAA++ czy coś w tym stylu.

Polskie podniebienia nie mogą się już doczekać swojej kiełbaski. Gdy otrzymujemy nasze danie i zanurzamy widelec miny trochę nam rzedną.

Nasza rada: zamawiając we Francji „coś w stylu kiełbasy” warto się upewnić, że nie są to flaki zawinięte w gotowany żołądek. Pierwszy raz nie daliśmy rady i oddaliśmy lekko podziubane dania. Kelnerka, zobaczywszy nasze talerze, z rozbrajającą szczerością przyznała „Też nie przepadam za tym”.

Kurtyna.

Po dwóch dniach kwitnięcia w kamperze podejmuję brawurową decyzję: jadę zobaczyć chociaż Le Corbusiera. Przecież głównie po to tu przyjechaliśmy. No i dla portu oczywiście.

Ubieram się jak na Syberię, bo wiatr jest po prostu mroźny. Haha, południe Europy, dobre sobie. Buty do wędrówki po górach, kalesonki pod spodnie, puchowa kurtka, wełniana czapa od Krzysia przywieziony z Peru (moja ulubiona i najcieplejsza) i wełniany szalik od babuli na drutach z portugalskich Gór Sintry. Kocham moje cieplutkie ubrania.

Na szczęście Jednostka Marsylska jest na trasie naszego autobusu.

Kiedyś symbol kryzysu emigracyjnego Francji, dziś ikona modernizmu. Kolos z betonu. Piękny bezdyskusyjnie, wspaniały, surowy, boski. Wchodzę do lobby, gdzie w okienku ochroniarzy muszę się wpisać w zeszyt, że byłam tu. Można wjeżdżać na piętro IV, IX i na dach. Pan przestrzega, że na dachu mocno wieje.

Serio?

Można też zapisać się przez internet na wizytę w pokazowym mieszkaniu, jednak na dziś nie ma już miejsc. Buuu. Szkoda.

Pogoda nie wystraszyła chętnych na Le Corbu, to i mnie nie wystraszy. Wieje potwornie. Wokół bloczyska tworzą się jeszcze dodatkowe przeciągi. Ledwo idę i nie mogę otworzyć drzwi do budynku. W środku jest miło i ciepło. Korytarze są niskie i w podstawowych kolorach: czerwony, żółty, niebieski, zielony. Beton jest tu doprowadzony do perfekcji, on jest tu gwiazdą.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wreszcie stoję przed drzwiami na dach, a wokół mnie huczy, dudni i zgrzyta. Wiatr.

Jestem sama i czuję się trochę nie swojo, a trochę wspaniale na szczycie Marsylii. Widoki są niesamowite i dopiero w pełni doceniam to miasto. Jest pięknie otoczone górami, osiedla wieżowców wyglądają imponująco na tle zielonych wzgórz, biały kołacz stadionu Olimpic Marsylia, morze i port. Jest moc. A do tego betonowy dach Jednostki Marsylskiej – czego chcieć więcej do szczęścia?

No może tego, żebym mogła stać na dwóch nogach, a dwoma rękami robić zdjęcie. Albo będę robić jedną, a drugą się trzymać, albo dwoma, ale będą się o coś opierać. Wybieram opcję drugą, bo w pierwszej wiatr wyrywa mi telefon z ręki.

Jest po prostu masakra.

Ale jest pięknie!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Gdy wychodzę z budynku wiatr się wzmaga i widzę, że ludzie już nie idą tylko biegną. Z trudem stawiam kroki, ledwo utrzymuję się na nogach. Gdy odchodzę kawałek od budynku jest trochę lepiej.

A jeszcze muszę jakoś doczłapać się do weterynarza, żeby kupić zestaw do pobrania próbki moczu Czarnucha. Niestety leki działają tylko, gdy je bierze, a gdy przestaje to po kilku dniach znów zaczyna się nerwówa i sikanie. Wiatr oczywiście jest tu głównym winowajcą. A wiać nie chce przestać. Poza tym szprycowanie kota psychotropami nie jest rozwiązaniem sytuacji. Musi go znów zobaczyć lekarz i może coś wymyśli.

Udaje mi się zdobyć zestaw i czym prędzej biegnę i chowam się w wiacie przystanku (oby nie odleciała) i czekam na autobus (oby nie odleciał). Długo czekam, tłok straszliwy. Wszystko lepsze, niż spacery na zewnątrz.

Czarnemu nie minęło. Odnawialiśmy kurację przepisanymi przez hiszpańskiego lekarza lekami kilka razy, aż leki się skończyły, ale Czarny znów zaczął sikać poza kuwetę. Zaczęliśmy zgłębiać temat kociej nerwicy pęcherza i okazało się, że są suplementy diety dla kotów zmniejszające ich napięcie. Nabyliśmy taki ziołowy środek w przypadkowo napotkanym sklepie z suplementami diety dla zwierząt (sic!) w Gironie i tydzień temu zaczęliśmy podawać zgodnie z instrukcją. Kot jakby złagodniał, ale nie jest jak naćpany i atak nerwicy zdarzył się tylko raz, a nie co dzień. Uznaliśmy, że to może być strzał w dziesiątkę, ale po przeszukaniu internetu okazało się, iż środek, który nabyliśmy jest do kupienia tylko w Hiszpanii i starczy nam na miesiąc. Doczytaliśmy jednak co jest tą cudowną substancją czynną. Okazało się, iż jest to peptyd pozyskiwany z mleka karmiących cielęta krów. Peptyd ten występuje tylko w mleku matek karmiących, a powoduje u niemowląt wyciszenie i błogość. Ciekawa sprawa, co?

Znaleźliśmy inny suplement dla zwierząt zawierający tę substancję, który można kupić w Polsce. Ale rodzice przywiozą go dopiero za miesiąc, chcieliśmy więc upewnić się, że to będzie dobre dla Czarnego i może dostać od lekarza jakiś zapas leku.

Pobraliśmy więc próbkę moczu, zapakowaliśmy Czarnucha w kontenerek i dawaj kilometr na piechtę  do weta.

Wet zbadał mocz, ostukał kota i stwierdził to samo, co hiszpański: urinary stress. Zaczęliśmy gadkę o suplemencie diety, o substancji czynnej i o odkryciu suplementu Zylkene i czy on go poleca. Jego twarz rozpromieniła się, bo stwierdził, że to doskonały sposób, aby ulżyć Czarnemu, a co więcej, ten lek można kupić u niego.

Myślałam, że go uścisnę z radości.

Zylkene uratowało nam życie. Kot już nie sika, zachowuje się normalnie, nie jak naćpany po psychotropach. Nie lata jak kot z pęcherzem z kąta w kąt nie mogąc znaleźć miejsca. No po prostu nowe życie kota i nasze.

Czyli nigdy nie jest tak, żeby było całkiem źle. W wietrznej, zasmarkanej Marsylii odzyskaliśmy kota.

 

 

Koniec.