Z Marsylii do Cannes – spokój pięknego wybrzeża

2 – 6 marca 2018

 

Wreszcie zima w odwrocie, wyszło słońce i zrobiło się ciepło czyli ponad 10 stopni. Zima w tym roku odchodziła z przytupem, nie ma co. Podejmujemy próbę obejrzenia w Marsylii czegoś więcej niż portu i Jednostki i w tym celu jedziemy na parking pod starym miastem.

Jednak Marsylia to miasto pełne życia, ludzi, samochodów, korków i braku miejsc parkingowych, a już na pewno nie dla kampera. Sprawdzamy dwa duże parkingi, kluczymy zatłoczonymi ulicami i w końcu ze smutkiem rezygnujemy. Miasto będzie na nas czekać do następnego razu, bo bakcyl marsylski już połknęliśmy. To miasto ma magnes. Jest nieoczywiste, tajemnicze, może trochę dzikie. Inne niż wszystkie. Ma to coś.

Jedziemy więc do kolejnego punktu wycieczki kierując się na wschód wzdłuż wybrzeża. Między Marsylią a Hyeres znajduje się piękny jego fragment – Parc National des Calanques – dziki i zielony, pełen zatoczek. Za parkiem zaczynają się małe miasteczka rybackie, które obecnie są również kurortami, ale takimi bardzo przyjemnymi, bez tandety. Jest to świetna alternatywa dla Lazurowego Wybrzeża pełnego turystów, zindustrializowanego i drogiego.

 

 

Mijamy Tulon, oficjalny początek, lub koniec, Lazurowego Wybrzeża i stajemy na małym kempingu Lou Pantai przed Hyeres. Mamy w Hyeres coś do obejrzenia, ale nie ma tam gdzie nocować, dlatego dziś śpimy tu, a rano jedziemy do Hyeres.

Kemping prowadzą od miesiąca młodzi ludzie. Kupili go od poprzedniego właściciela. On Francuz, ona Rumunka. Piękna, młoda para z maleństwem. Są przemili i mówią po angielsku. Niestety, od początku wprowadzają niskie standardy. Łazienki po ataku zimy to obraz nędzy i rozpaczy. Nawiało liści i kurzu i nikt tego nie uprzątnął. Młody człowiek tłumaczy, że dopiero zaczynają i że muszą właśnie wezwać kogoś do sprzątania.

What??

A może zamiast łazić cały dzień po terenie i zagadywać gości,  wziąłbyś chłopie mopa i posprzątał w tej łazience, skoro bierzesz kasę za pobyt? Czy jak ktoś zostaje właścicielem kempingu czy hotelu, to już nie skalają się jego ręce pracą fizyczną?? Młoda mimoza w pełnym makijażu pokazuje mi zdjęcia jak tydzień temu ich kemping przysypał śnieg i jak było pięknie. Ale halo, teraz już jest brzydko i trzeba działać! No troszkę mi żyłka pękła.

Młodzi przyjmują kampery, ale nie wiedzieli czy mają serwis kampera. Dzwonili z tym pytaniem do poprzedniego właściciela.

Okazało się, że nie mają. Wodę nabiera się wężem pociągniętym do kranu w łazience, a brudną wodę spuszcza do studzienki w alejce. Tylko żeby do tej alejki dojechać trzeba kręcić jakieś piruety w wąskich zakrętach. No i efekt tych piruetów jest taki:

 

 

Taśma izolacyjna daje radę już kilka miesięcy 😉

Życzę im wszystkiego najlepszego. Długa droga przed nimi.

Na pociechę jedziemy na wytęsknioną wycieczkę rowerową do wioski Carqueiranne i mamy piękne, wciąż wzburzone morze i pyszne jedzenie – fondue grzybowe. Sąsiedzi wybrali raclette. Bardzo popularne dania w zimowe wieczory.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Gra w boule to najpopularniejszy sposób spędzania czasu starszej części francuskiego społeczeństwa. Ale czasami też widzimy, jak grają młodzi.

 

 

Nazajutrz jedziemy do Hyeres, miasta spektakularnych alei palmowych. Całe Lazurowe Wybrzeże to wysokie, spektakularne, piękne palmy, ale w Hyeres były naprawdę wyjątkowo wysokie i równiutko ustawione wzdłuż ulic.

 

 

 

Hyeres to wspaniałe, stare miasto z uroczą, średniowieczna starówką i XIV-wiecznym zamkiem na wzgórzu. Jest sobota i akurat odbywa się cotygodniowy targ uliczny, na którym można kupić sezonowe owoce i warzywa, lokalne przetwory z Prowansji, ale również naturalne kosmetyki i towary orientalne.

 

 

 

Starówka obfituje w klimatyczne uliczki i place pełne knajpek idealne do uprawiania obserwacji ludzi „people watching” 😉

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od Hyeres dostaję niespodziankę – kościół St-Luis. Połączenie stylu romańskiego z wczesnym, prowansalskim gotykiem. Piękny! Uwielbiam takie cacka!

 

 

 

Jednak to wszystko jest tylko dodatkiem do miejsca naszej dzisiejszej pielgrzymki. W sąsiedztwie zamku znajduje się Villa Noailles – niezwykły dom nie tylko ze względu na walory estetyczne, ale przede wszystkim ze względu na swoich niegdysiejszych, nietuzinkowych właścicieli – państwa Charles’a i Marie-Laure De Noailles. Oboje należący do francuskiej arystokracji nie musieli pracować odziedziczywszy wielkie fortuny rodzinne. Jednak wspólna pasja, która ich łączyła doprowadziła ich do miejsca, w którym stali się jednymi z największych mecenasów, propagatorów, znawców i kolekcjonerów awangardy z pierwszej połowy XX weku.

 

 

Ich mieszkanie w Paryżu, a następnie wspaniały, modernistyczny dom w Hyeres były salonami, do których ciągnęły takie sławy jak Salvador Dali, Pablo Picasso, czy, mój ukochany mistrz, Alberto Giacometti, który z resztą wyrzeźbił głowę Marie-Laure. Ale ich rola nie sprowadzała się tylko do biernej obserwacji i kupowania dzieł. Absolutnie! Ich dom był miejscem, gdzie sztuka się tworzyła, a Marie osobiście  występowała w surrealistycznych filmach – performance’ach realizowanych w ich willi. W tejże willi gospodarze otworzyli pierwsze we Francji prywatne kino, gdzie swój debiut miał słynny film Luisa Buñuela „Pies andaluzyjski”.

Nie było takiej dziedziny sztuki, w której by nie maczali palców. Śledzili i wspierali wszelkie odmiany awangardy w literaturze (wspierali wydawnictwa współczesnych pisarzy i poetów), muzyce, tańcu (organizowali bale i koncerty), rzeźbę, malarstwo, film, architekturę i dizajn. Charles nawet wsparł założenie nowoczesnego muzeum etnograficznego w Paryżu, SAMET, którego celem miało być pokazywanie różnorodności i równości kultur i ludzi na całym świecie.

Mogli mieć pałac, a jednak postawili na modny minimalizm zarówno bryły jak i wnętrz swojego domu. O zamożności świadczy pełnowymiarowy, kryty basen o głębokości 5 metrów z trampoliną, który był miejscem akcji wielu scen do filmów, ale również miejscem spotkań towarzyskich.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tu był basen, teraz jest przykryty szklaną podłogą i jest to miejsce wystaw

 

 

Ciekawa historia, ciekawi ludzie.

 

Z Hyeres wracamy na wybrzeże i robimy sobie super widokową przejażdżkę nadmorską serpentyną D-559 zwaną Corniche des Maures, która po minięciu Cavaleire-Sur-Mer wpada między zielone pagórki cypla, na którego końcu chowa się Saint-Tropez. Te zielone pagórki rodzą winogrona, z których wytwarza się wino, przed którym padliśmy na kolana. Ale o tym później.

Corniche des Maures oferuje piękne widoki, zatoczki i ukryte, dzikie plaże.

 

 

 

 

Minąwszy ciągnące się wzdłuż drogi D-559 winnice dojeżdża się do zatoki Saint-Tropez i skręca w prawo trzymając się jej południowego brzegu. Prawie na samym jego końcu ukrywa się słynne Saint-Tropez.

I teraz tak, najbogatsi ludzie przyjeżdżają tu dlatego, bo inni bogaci ludzie też tu przyjeżdżają, albo wiedzą, że jest tu tak drogo, że motłoch się nie zjedzie i mogą sobie spokojnie odpocząć we własnym sosie.

Bo na pewno nie przyjeżdżają tu dlatego, że jest ładnie. Sait-Tropez to wiocha zabita dechami, z nijakim portem, w którym stoją drogie jachty, bez plaży, bez widoków, z całkiem przyjemną, malutką starówką. Przy jedynej, głównej handlowej ulicy znajdują się butiki wszystkich bez wyjątku topowych marek luksusowych. Nudno do porzygu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Po prostu byliśmy ciekawi tego słynnego z francuskiej komedii miejsca i mekki celebrytów. My w Saint-Tropez nocujemy w miejscu zgoła odmiennym. Kilka kilometrów za kurortem życie toczy się już swoim, wiejskim rytmem. Okropny parking dla kamperów prowadzi rolnik, który znów z higieną jest chyba na bakier.

 

 

Wszystko jednak wynagradza nam wino. W okolicach Saint-Tropez czyli pomiędzy wioskami Ramatuelle, Gassin, Croix-Valmer produkuje się wyborne różowe i białe wino. Zatrzymujemy się w dwóch winnicach Chateau des Marres i Chateau Minuty. To drugie jest do dostania w Polsce, ale nie wiemy czo to to samo co kupuje się w winnicy. Chateau des Marres to najlepsze białe wino, jakie kiedykolwiek piliśmy. Ciągle nie przekonuje nas różowe. Minuty są dobre, ale nie tak dobre. Każdy łyk celebrujemy, jak święto.

Czyli nigdy nie jest tak źle, żeby było całkiem źle. Po nudnym Saint-Tropez dostajemy taki bonus. Tak to już jest w naszej podróży i to jest ekstra!

 

 

 

Opuszczamy Massif des Maures i wjeżdżamy na Massif de l’Esterel. Tutejsze wybrzeże to czerwone klify nieziemsko kontrastujące z lazurem wody. Zobaczymy to dopiero jutro, bo dziś wszystko spowija szarość deszczowych chmur. Po tych klifach biegnie ciągle ta sama, widowiskowa droga D-559.

 

 

 

Zbliżamy się do Cannes i zaczęło pachnieć wielkim światem. Na strome zbocze wspinają się ogromne wille. Nie ma praktycznie możliwości zjechania z tej drogi, bo wszędzie są prywatne wjazdy.

 

 

Ponieważ my właśnie tu chcemy dziś nocować, Park4Night przychodzi z pomocą. Jest jedno miejsce z parkingiem w malutkiej zatoczce. W lecie nie można tu stać kamperem, bo to mały parking przy jedynej w okolicy publicznej plaży, ale zimą stoją tylko kampery 😉 Jest nas tu trójka.

Nie ma tu serwisu kampera, ale jest za to toaleta i to, o dziwo, czysta. Aha, czyli publiczne są czyste, prywatne są brudne. Powoli rozumiem zasady 😉

 

 

 

Przyjechaliśmy tu dlatego, że jutro o 10:00 godzina W. Idę zwiedzać Maison Bernard czyli słynny Bubble House!

 

 

Cieszę się jak dziecko. Żeby zobaczyć ten dom trzeba było się namęczyć. Najpierw sprawdziłam, że czy niedaleko domu można się zatrzymać na nocleg, bo zwiedzanie odbywa się tylko o 10:00 raz w tygodniu we wtorek. Znalazłam parking na Park4Night i dokonałam wówczas rezerwacji biletu. Zrobiłam to jeszcze w Saint-Tropez, gdy cały dzień lało i nie wyszliśmy z kampera.

W poniedziałek, przyjechawszy na miejsce, najpierw sprawdziliśmy czy damy radę zostać na noc na jedynym parkingu wśród klifów. Stwierdziliśmy, że jak najbardziej i w ogóle super miejscówka. Następnie pojechaliśmy 15 km dalej serpentyną pod Maison Bernard, aby sprawdzić czy Leszek ma mnie tu przywieźć i wrócić czy może tu zostać i czekać na mnie. Maison Bernard znajduje się na terenie zamkniętego, prywatnego kondominium, ale przed bramą jest kilka miejsc parkingowych. Uznaliśmy, że tu Leszek może na mnie  poczekać. Ta cała ekwilibrystyka dlatego, że nie są tu łatwe warunki dla kampera. Pogoda ciągle jeszcze płatała figle, a jedyna serpentyna wąska i ciężko się na niej zawraca krową.

Plan gotowy, możemy wrócić do naszej zatoczki i relaksować się szumem fal. Cudowne miejsce na nocleg.

Nazajutrz realizujemy bezbłędnie plan, z tą różnicą, że wpuszczają nas za bramę i parkujemy przy samym domu. Hurra!

Maison Bernard to jeden z dwóch bubble housów znajdujących się niedaleko od siebie. I warto o tym wiedzieć, bo Wikipedia angielska podaje informacje pomieszane z dwóch domów  🙂

Ten, który zwiedzam, to pierwszy w pełni ukończony dom budowany i wykańczany przez 12 lat w latach 70 i 80 XX wieku przez węgierskiego architekta Antti Lovaga wraz z właścicielem, Pierrem Bernardem – francuskim multimilionerem działającym w branży motoryzacyjnej.

Drugiego domu nie udało się dokończyć ekscentrycznemu duetowi, bo Pierre umarł. Rodzina sprzedała go Pierre Cardin za sumę 350 milionów Euro 🙂

Maison Bernard ma powierzchnię 850 m2, dom Pierre’a Cardin 1200 m2.

Domy zbudowano tak, aby nie naruszyć naturalnego ukształtowania skał i nie zniszczyć dzikiej roślinności. Ich kolor i kształt ma nawiązywać do okolicznych, czerwonych skał. Dziwny rudo, brązowy kolor może wydawać się nieatrakcyjny, ale patrząc nań z daleka, nabiera to sensu.

Maison Bernard od niedawna udostępniony jest do zwiedzania. Córka Pierra, Isabel wraz z architektką Odile Decq dokonały renowacji domu dbając o zachowanie oryginalnego charakteru.

Nie tylko turyści mogą wejść do domu. Od kilku lat może w nim zamieszkać każdy. Pod warunkiem, że jest artystą i zostanie wybrany spośród tych, którzy się zgłosili. Co dwa lata Isabel wybiera jednego artystę, który może mieszkać w domu przez pół roku i w tym czasie musi skończyć dzieło sztuki, które pozostanie w domu. Dotychczas fundacja wsparła dwie osoby i oba dzieła są prezentowane w domu.

Oprowadzanie domu trwa dobre 3 godziny. Na dzień dobry otrzymujemy wyraźną informację: zakaz fotografowania. Chodzi i podtrzymanie tajemnicy domu, bo nawet zdjęcia publikowane w internecie nigdy nie pokazują całości wnętrz i nie wszystkie. Cóż, oddam się więc tej cudownej chwili.

Dom składa z połączonych ze sobą długimi lub krótkimi korytarzami „bąbli”, z których każdy stanowi odrębny, kompletny apartament z salonikiem, sypialnią, kuchnią i łazienką, a w zasadzie salonem kąpielowym. Każdy bąbelek wykończony jest w innym stylu, ale zawsze jest to jakiś intensywny kolor: różowy, jaskrawo zielony, fioletowy, niebieski. Natomiast salon, ten najczęściej fotografowany, z panoramicznym oknem – okiem lub buzią, jak kto woli, jest jasny, a dodatki są w kolorach zebranych ze wszystkich bąbelków.

Od wejścia dom jest w 100% przemyślany, nie ma w nim nic przypadkowego. Wchodzi się do niego, jak do domu Hobbita i nic nie wskazuje na to, jak jest ogromny. Nic na to również nie wskazuje chodząc po nim. Ne ma się ani przez chwilę poczucia zbyt dużej przestrzeni. Wszystkie okna w domu mają kształt soczewki, aby dostosować się do kształtu bryły. Wszystkie były wykonywane na specjalne zamówienie, a że takich w ogóle nie produkowano, wymyślono najpierw technologię produkcji takich okien. Największe okno panoramiczne w salonie wykonano z kształtowanej na słońcu gigantycznej tafli pleksi. O dziwo, okno to jest ciągle oryginalne i nic mu się nie dzieje. Okno ma widok na basen w organicznym kształcie, morze i ogród. Jest wspaniałe i widok również.

Każdy apartament ma widok na morze, nawet apartament artysty, każdy ma swoje wyjście na ogród i jest połączony z basenem.

Ogród jest ważną częścią domu. Drzewa, ogromne kaktusy, krzewy, rosły tu zanim powstał dom i są to naturalne, dzikie rośliny, a wyglądają jak genialnie zaprojektowany ogród podkreślający walory domu.

Wszystkie „bąbelki” mają charakterystyczny świetlik w suficie i soczewkowe okna boczne. Ich wykończenie to temat na powieść. W łazienkach zastosowano technologie stworzone specjalnie dla tego domu, bo po prostu nie było takich produktów w sprzedaży. Dziś domowy sound system w sufitach to standard sklepowy, ale 30 lat temu to był kosmos. Pierre Bernard sam zaprojektował ten system, a wykonała go niemiecka firma (zapomniałam jaka). I do dziś działa!

W domu jest sporo schodów, bo teren pod domem nie jest płaski. Schody są też w poszczególnych bąbelkach, bo w końcu są kuliste. I tak, w zależności od apartamentu, czasem salon jest na dnie bąbelka, a sypialnia, łazienka i kuchnia na lekko wyższych poziomach, albo układ jest inny, np. kuchnia na najniższym poziomie, kilka schodków do sypialni, kilka schodków do salonu i łazienki. Zabawa dla dorosłych jak w krainie czarów.

Moją uwagę zwróciło to, że w domu nie ma mebli wielkich marek, klasyków dizajnu. Wszystkie praktycznie meble i lampy zostały wykonane specjalnie dla tego domu i próżno ich szukać gdziekolwiek indziej. Podobnie jest np. z bateriami łazienkowymi, wszystkie wykonała firma Grohe na specjalne zamówienie. Zaprojektowali je oczywiście architekt z właścicielem. Obecnie, kilka zostało wymienionych na nowe, ale wykonała je dokładnie tak samo znów firma Grohe. Na bateriach nie ma logo. W ogóle nigdzie nie ma logo.

Zauważam na ścianie w holu tajemniczy znaczek 0m (południk zerowy?). Okazuje się, że to drogowskaz do dzieła sztuki. Przewodniczka prowadzi nas do malutkiej toalety dla gości, gdzie najpierw należy wygodnie usiąść na tronie, następnie popatrzeć w małe okrągłe okienko i na tym okienku znów widać znaczek 0m umieszczony w miejscu, gdzie przebiega linia morza na horyzoncie, ale również w miejscu, gdzie zaokrąglenia bąbelków układają się w kształt przypominający kobiece łono. Genialne! Stoi za tym starszy już i uznany francuski artysta konceptualny Paul Armand Gette, pierwszy artysta – rezydent.

Kocham ten dom, nikt z grupy nie chce z niego wychodzić, a przewodniczka nie wygania. Chwilę napawamy się jeszcze widokiem tego futurystycznego dzieła, widokiem wspaniałego wybrzeża i pięknych sukulentów.

Szkoda tylko, że w ramach zwiedzania nie jest możliwa kąpiel w basenie z widokiem na ten dom i morze.

Info:

www.fonds-maisonbernard.com

 

 

 

 

 

 

Czas na Cannes!

 

K