Z Rzymu do Neapolu czyli jak koty wiozły kiełbasę

8 – 11 kwietnia 2018

 

Żal opuszczać Rzym, ale też potrzebujemy odpoczynku. Chcemy szumu morza. Dlatego rezygnujemy z kilku ciekawych miejsc w głębi Lazio, w górach, i kierujemy się do miasteczka San Felice Circeo, które, położone na wysuniętym w morze cyplu, jest początkiem Riwiery Ulissesa.

I tak, nie zobaczymy zaznaczonych na naszej mapie: Tivoli, Castel Gandolfo, Palestriny, Subiaco i Fiuggi. W zamian przejedziemy wzdłuż Riwiery Ulissesa, która niestety okaże się jeszcze niezbyt gościnna o tej porze, choć, faktycznie, malownicza. Na dodatek dopadną nas deszcze. Pokrzyżują plany, które będziemy musieli szybko zmieniać. Taka codzienność w podróży.

Na Riwierę Ulissesa (Riviera di Ulisse) przyciągają nas piaszczyste plaże, mity i … książę Stanisław Poniatowski.

Wiele wydarzeń z Odysei dzieje się w tej okolicy. W San Felice Circeo Odyseusz spędził aż rok w czułych objęciach wróżki Kirke, która zamieniała gości w świnie. Odyseusz posiadał jednak ziele chroniące go przed czarami, które dostał od Hermesa. Był więc ciągle ładny i nie stał się świnią. Stąd zapewne tak długi romans.

My przybyliśmy do Circeo jak do siebie. Na początku XIX wieku miasteczko stanowiło własność księcia Stanisława Poniatowskiego, bratanka ostatniego polskiego króla.

Mieliśmy szeroko zakrojone plany wspinania się na wysokie wzgórze cypla Monte Circeo, aby zwiedzać stare miasto, podziwiać widoki na morze i niedalekie góry po przeciwległej stronie riwiery i obejrzeć najprawdziwsze, cyklopowe mury akropolu z V w. p.n.e.

Nic z tego nie wyszło, ponieważ cały dzień lało jak z cebra. Pozostaje wierzyć, że jest tam pięknie i ciekawie.

W dzień wyjazdu już nie leje, więc udaje nam się skoczyć na krótki spacer wzdłuż plaży. Faktycznie jest piasek i jest ładny widok na góry. Widać, że przyszła wiosna, bo ludzie łapią promienie całkiem już gorącego słońca

 

 

 

Jedziemy drogą SR213 wzdłuż wybrzeża w kierunku Gaety. Chcemy znaleźć nocleg tym razem na drugim krańcu Riwiery Ulissesa. Zajeżdżamy do dwóch czy trzech kempingów. Jeszcze zamknięte, a w internecie próżno szukać informacji kiedy będą otwarte. Wygląda na to, że zima dała się tu we znaki. Uszkodzone ogrodzenia, walające się plastikowe odpadki i zwykłe śmiecie, pas wybrzeża zaniedbany, jakieś budy, prowizoryczne konstrukcje, rudery. Plaża jest, morze też na miejscu. Ludzie plażują. Skąd przyjechali? Czy nie przeszkadza im ten syfek?

Od dziś będzie to najczęściej zadawane przez nas sobie samym pytanie.

Witajcie na południu Włoch.

Po kilku nieudanych próbach znalezienia ciekawego miejsca na nocleg, zawracamy i realizujemy plan B – Anagni. Średniowieczne miasteczko, malowniczo położone w górach, w prowincji Frosinone, ma bogatą historię sięgającą Etrusków. To, co jednak jest dla mnie ważne, to fakt, iż największy rozkwit Anagni przypada na wieki XIII i XIV, co dobrze wróży zabytkom, jakich się tam spodziewam.

Anagni oferuje poza tym bezpłatny parking dla kamperów z możliwością wylania i nabrania wody. Nie ma prądu. Dziś opcja gazowa.

Gdy parkujemy nadlatują ciężkie, ciemne chmury i zaczyna siąpić deszcz. Ubieramy odpowiednie odzienie i buty i wychodzimy. Wtedy słyszę, że lodówkowe chłodzenie gazowe nie działa. Objawia się to ciągłym pykaniem iskry, która nie może odpalić palnika zasilającego sprężarkę.

 

 

Próbujemy różnych sposobów i nic, sprężarka nie działa. Wyjątkowo nie możemy sobie pozwolić na rozmrożenie lodówki, ponieważ zamrażalnik pełny jest wybornych, swojskich wędlin przywiezionych przez rodziców z Polski. Taka strata po pół roku nie bycia w kraju, 2 tys km od domu?? NO WAY!

Wsiadamy więc do auta, odpalamy silnik, który zasila sprężarkę i realizujemy plan C 🙂

Dojeżdżamy do Ceprano, 45 km na południowy wschód, gdzie tuż przy autostradzie E45 rodzina prowadzi kemping ze wszystkimi udogodnieniami i restauracją.

Zapomnij o ekstrawagancji i elegancji, czy nawet dobrym guście. Przyzwyczaj się do zwykłości, prostoty, praktyczności. Nie bój się. Zamów steka i wino i ciesz się życiem. Piękny koniec dnia.

 

 

Rano przełączamy lodówkę na gaz i sprawdzamy czy działa. Działa jak malowanie. Uznajemy, że musiał zamoknąć mechanizm zapalający gaz. Ulewa zacinała, a na dodatek kapało z zadaszenia wprost na bok kampera. Nigdy później już nie zdarza się taka historia. Tylko, gdy wieziemy polską kiełbasę. O ty losie zły! A może to sabotaż jakiejś zawistnej pary niemieckich emerytów chcącej przejąć naszą kiełbasę? Tajemnica nie zostaje rozwikłana.

 

Po tym jak nie zobaczyliśmy Anagni i nie poplażowaliśmy na Riwierze Ulisessa i w sytuacji braku kolejnych sensownych możliwości parkowania kamperem z prądem (wolimy się zabezpieczyć), udajemy się dosłownie kilka kilometrów od Ceprano nad Jezioro Liri na rzece o tej samej nazwie. Starszy pan prowadzi tam rodzaj gościńca, placu piknikowego. Drewniana chałupka, w której gospodarz piecze pizzę w wielkim piecu drzewnym wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy. Wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu. Tak samo wygląda rodzinka psów, z którą pan mieszka. Mają wygolone całe połacie sierści. Na jego i ich uczciwość wskazuje całkowita ufność i świetny nastrój całej gromady.

Miejsce jest urocze. Do Puntolago wiedzie szutrowa droga. Wjeżdżamy na piękną polanę nad brzegiem jeziora. Miejsce, w którym natychmiast zapominasz o bożym świecie. Świeża, wiosenna trawka, ptaki śpiewają jak szalone, gładka tafla jeziora (hahaha, nie żartuję).

Jedynie nie daje nam spokoju postać starszego pana. Czy mieszka tu cały rok, czy właśnie otwiera na sezon i dopiero sprząta? Piec do pizzy jest zimny i ciemny. Czemu te psy są takie zaniedbane? Dlaczego pan nie ma zębów?? Kim jest kobieta na zdjęciach? Może niedawno go opuściła na zawsze i podupadł? Może chorował? Jest nam bardzo przykro.

Na pytanie o psy odpowiada, że były u doktora i to on pozbawił je sierści, biorą lekarstwa. Że wszystko dobrze – tutto bene, no problemo. W barze jest piwo i wino i nawet jakieś grappy i whisky. Idziemy na drinka, po drodze do baru widzę, że  śpiwór z poduszką leżą zwinięte na twardej, drewnianej ławie. Czy pan tu śpi?? W domku nie ma łóżka, tylko mała, skórzana kanapa. Obrusy na stołach są brudne, ale pan i tak podaje nam na nich szklanki z napojami. W domku jest jedyna toaleta i aż boję się tam wejść. Raz muszę i tu niespodzianka – to jedyne, czyste miejsce.

Nazajutrz pan oświadcza, że jedzie do dentysty. Może faktycznie reperuje siebie, psy i ten domek po jakimś upadku w ciemność, myślimy.

Tego się trzymamy, ale nie opuszcza nas ta przykrość. Miejsce piękne, taka szkoda.

Relaks jest bezwarunkowy. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Cała ta cisza dla nas.

Psiaki nie spuszczają nas z oka. Szukają towarzystwa i zabawy. Porywają Leszkowi buta i bawią się nim wesoło, po czym porzucają pogryzionego na środku polany. Najśmieszniejsze jest to, że dwa miesiące później, w Bośni znów pies ukradnie tego buta, ale tym razem już się nie znajdzie 🙂

But to dużo powiedziane, to taki gumiak do chodzenia wokół kampera, ale bardzo praktyczny i szkoda go.

Oto tajemnicze miejsce, Puntolago.

Kwitnie już rozmaryn, zapach cudowny.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z Puntolago jedziemy do miejsca tłumnie odwiedzanego przez Polaków – Monte Cassino. Na wzgórze wjeżdża się widokową serpentyną. Nie jest trudna, bo podjazdy są łagodne i długie, a ostre zakręty dobrze wyprofilowane. Na szczycie tak dobrze znanego Polakom wzgórza stoi klasztor benedyktynów – Abbazia di Montecassino. Klasztor został całkowicie zniszczony w czasie słynnej bitwy. Benedyktyni pieczołowicie go odbudowali, podobnie jak wielokrotnie w przeszłości. Strategiczne położenie wzgórza strzegącego jedynej, łatwej drogi na Rzym od południa nie było dla klasztoru łaskawe. Jednak powiedzenie „benedyktyńska cierpliwość” skądś się wzięło. Dlaczego nie przenieśli klasztoru w inne miejsce? Dlatego, że to miejsce wskazał pra-ojciec, założyciel zgromadzenia – św. Benedykt z Nursji. Tutaj zapisał reguły funkcjonowania zakonu. Klasztor prezentuje się pięknie na szczycie. To swoisty symbol trwania i odradzania się europejskiej cywilizacji. Stąd zakonnicy wyruszali w świat w swoje liczne podróże, często w regiony skrajnej nędzy i głodu. Tu trwali przez wieki, pieczołowicie dbając o swoje miejsce.

Cmentarz Żołnierzy Polskich na Monte Cassino znajduje się nieco poniżej klasztoru na przeciwległym stoku. Można podjechać pod sam cmentarz i zaparkować na dużym parkingu. Przy wejściu działa malutkie muzeum poświęcone historii 2 Korpusu Polskiego Władysława Andersa. Otwarto je kilka lat temu wysiłkiem walczących w bitwie żołnierzy i ich rodzin.

Wchodzimy. Wita nas pani mówiąca po polsku. Pracuje tu i mieszka. Jest Polką, historyczką z wykształcenia. Opowiada o powstaniu muzeum. Budynek zaprojektował syn żołnierza spod Monte Cassino i budowniczego cmentarza. Wystawę opracowała córka innych walczących w Korpusie, dziś profesor. Muzeum powstało głównie z datków potomków żołnierzy, ale też różnych fundacji w Polsce, nigdy bezpośrednio z pieniędzy budżetu państwa.

Smutne to dość. Wielu wciąż uważa żołnierzy 2 Korpusu za zdrajców ojczyzny. Łatka przyklejona bohaterom w czasach komuny nie chce się odkleić. Pani w muzeum wyjaśnia o co chodzi.

Bitwa pod Monte Cassino to najkrwawsza bitwa jaką stoczyli alianci z Niemcami w czasie II Wojny Światowej. Monte Cassino było kluczowym punktem na linii Gustawa – niemieckiego pasa umocnień biegnącego w poprzek Półwyspu Apenińskiego, aby bronić dostępu do Rzymu od południa. Klasztor na wzgórzu, który Niemcy zagarnęli od zakonników, stanowił twierdzę nie do zdobycia przez kilka lat wojny. Próbowano odbić wzgórze kilkukrotnie. Wreszcie 18 maja 1944 roku Monte Cassino udało się zdobyć kosztem wielu tysięcy ofiar spośród żołnierzy brytyjskich, amerykańskich, hinduskich, nowozelandzkich, francuskich, włoskich w tym prawie tysiąca poległych Polaków, kilku tysięcy rannych i kilkuset zaginionych.

Dziś historycy międzynarodowi uważają kampanię włoską za porażkę strategiczną. Uważają, że alianci nie wykorzystali jej w należyty sposób, a wręcz osłabione wojska odniosły porażki na innych frontach. Dowódcy skupili się na triumfalnym marszu na Rzym, zamiast przerzucić żołnierzy w miejsca o większym znaczeniu.

Może i tak, ale dla Polaków walczących na śmierć i życie ze znienawidzonym wrogiem nie to okazało się najgorsze. Oni czuli się zdradzeni przez wszystkich.

Chodzi o to, że żołnierze Andersa rekrutowali się z Sybiraków, Polaków deportowanych na Syberię z dawnych ziem polskich na wschodzie przyłączonych po I Wojnie Światowej do ZSRR: Lwowa, Wilna. Tam, na dalekiej północy generał Anders zaczął formować armię, która miałaby zasilić wojska alianckie. Byli to więc ludzie nienawidzący zarówno ZSRR jak i III Rzeszy.

Przebyli morderczą drogę do Włoch. Gdy wreszcie wygrali, okazało się, że bracia alianci zdradzili ich i przehandlowali Polskę znienawidzonemu wrogowi – ZSRR. Nie chcieli wracać do Polski komunistycznej, bo od tego uciekali, wiedzieli czym jest ZSRR. Dla nich Polska nie była niepodległa, tak to postrzegali. A może po prostu bali się wracać. Rozjechali się po całym świecie. Włochy, w ramach zadośćuczynienia zaoferowały im środki do życia i darmową edukację.

Cmentarz Żołnierzy Polskich powstał już 1,5 roku po bitwie z inicjatywy ocalałych żołnierzy. Członkowie Armii Andersa byli to głównie ludzie pochodzenia inteligenckiego lub tacy, którzy postawili na edukację, brutalnie przerwaną przez zsyłkę. Wiadomo, że głównie tacy byli na celowniku aparatu władzy Związku Radzieckiego.

Nie brakowało więc chętnych do tworzenia tego niezwykłego miejsca pamięci. Zaangażowali się zarówno walczący żołnierze, jak i ich rodziny.

Pani w muzeum informuje, iż we Włoszech grupa ta przyczyniła się do krzewienia i promowania polskiej kultury poza granicami komunistycznej Polski. Utrzymywali kontakt z twórcami w kraju, organizowali polskie ośrodki kultury na obczyźnie. Zrobili wiele dobrego dla Polski nie mieszkając w kraju. Może nawet więcej niż mogliby zdziałać na miejscu.

Co z tego, skoro nie wrócili do Polski współklepać biedy i beznadziei solidarnie z innymi. I tego im wielu naszych pseudo-patriotów nie wybaczy.

Muzeum otwarto w 2014 roku. Jest to wyjątkowe, porywające miejsce, gdzie dowiesz się rzeczy, których nie ma podręcznikach historii. Poznasz perspektywę ludzką, perspektywę osobistych tragedii. Wreszcie sam cmentarz. Robi wrażenie. Las białych krzyży na rozległym, zielonym wzgórzu z pięknym widokiem na klasztor.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zjeżdżamy ze wzgórza i jedziemy na pizzę. Kupujemy też zapas trufli w oliwie, bo to ostatnie podrygi truflowe. Dalej na południe już nie tak łatwo je dostać. To środkowe Włochy są ich stolicą.

Opuszczamy Lazio i wjeżdżamy do Kampanii. Stajemy na nocleg w miasteczku Caserta blisko Neapolu.

Znajduje się tu gigantyczny barokowy pałac. Zbudowany został dla dynastii Burbonów i jest to największy pałac zbudowany w Europie w XVIII wieku.

Pałac wraz z błoniami wokół niego zajmuje bodaj taką samą powierzchnię jak Caserta, w której się znajduje.

Budowniczowie wzorowali się wielkimi pałacami z centralnej Europy, takimi jak Wersal czy pałace wiedeńskie. Jest pewien problem, ten pałac pasuje do swojskiej, na wskroś włoskiej Caserty jak pięść do nosa. Wokół pałacu panuje typowy, południowy śmietnik.

Ponieważ dopiero zaczynamy na południu, jeszcze nie jesteśmy przyzwyczajeni i nasza irytacja jest duża. Do tego stopnia, że uciekamy spod pałacu i w ogóle rezygnujemy z jego oglądania. No bo jak widzisz zasrane pieluchy wyrzucone pod pałacem na trawę, albo porzucony, połamany parasol, albo tysiąc latających chusteczek higienicznych, to masz ochotę rzygnąć, a nie zwiedzać barokowy pałac Burbonów.

A wystarczy wejść w spatyniałe, stare uliczki Caserty, aby śmiecie przestały już tak przeszkadzać, a zaczęły stanowić element krajobrazu miasta 😉

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pałac Burbonów w Casercie to taka trochę porażka, chociaż wpisana na listę UNESCO wraz parkiem. Oprócz tego pałacu we Włoszech są jeszcze trzy inne tego typu rezydencje: w Neapolu, Capodimonte i Portici. Zbudowano je za czasów, gdy Neapolem i Sycylią rządzili Burbonowie czyli w XVIII i XIX wieku. Budowali sobie pałace na wzór znany z rodzinnych stron.

Casertę wybudowano ogromnym kosztem i praktycznie nie wykorzystano, bo miała być pałacem „zapasowym” dającym schronienie rodzinie w przypadku zaatakowania Neapolu. Stanowi więc piękny przykład ludzkiej próżności, manii wielkości i rozrzutności.

 

Czas więc na prawdziwego i niekwestionowanego króla południa. Wariata, krzykacza, brudasa i dandysa odwiecznie cierpiącego na bezsenność.

Czas na Neapol!

 

K